Dzień 3 – Gejzery, wodospad Gullfoss i islandzka turystyka
Nikt z nas nie ma dziś ochoty wychodzić z namiotu. Położyliśmy się spać o północy, a najcięższy fragment podróży właśnie przed nami. Dziś mamy wjechać na słynną drogę Kjölur ciągnącą się przez islandzki interior. Pogoda od samego początku dopisuje. Świeci słońce, a wiatr nie rozszalał się jeszcze na dobre. Zahaczamy o pobliski market, by nakupić zapasów żywnościowych na trzy dni jazdy. Spotykamy rowerzystkę z Holandii, która tak jak i my obiera podobną trasę i zamierza przejechać interiorem na północ i dotrzeć do jedynki. Ubrani na krótko w pełni świecącym słońcu ruszamy przed siebie.
Tak naprawdę dopiero w pełnym słońcu wyspa nabiera kolorytu, a tym samym charakteru. Ciągnące się w nieskończoność pola, łąki porośnięte kwiatami, wzgórza na których co jakiś czas wyrasta mały, pojedynczo stojący domek, urzekają na każdym kroku. Teren nadal jest dość płaski, a jazda przebiega w miłej, idyllicznej, przyjemnej atmosferze. Cofając się myślami do wczorajszego dnia, wszystko odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Zatrzymujemy się na posiłek przy jednym z przecinających drogę strumyków. W tym momencie mija nas grupka rowerzystów, w tym jadąca kawałek dalej Holenderka. Co jakiś czas ktoś z jadących turystów zatrzymuje się, by zrobić kilka zdjęć zniewalających islandzkich krajobrazów.
Koniec końców dojeżdżamy do słynnych gejzerów obleganych przez ogromne masy ludzi z wycelowanymi obiektywami przypominającymi broń palną i czekającymi na kolejny wybuch, pokaz potęgi natury. Wokół miejsca unosi się dość intensywny zapach siarki. Chwila spaceru pośród gejzerów i czas ruszać w dalszą drogę zamieniającą się w szutrówkę.
Blondynka zaczyna się obawiać, że właśnie tak będzie wyglądać przeprawa przez słynną trzydziestkę piątkę. Na szczęście to tylko fragment znajdujący się obecnie w remoncie. Kolejnym punktem do którego docieramy, jest słynny Gullfoss. Potężny wodospad oblegany przez nie mniejsze tłumy, niż widziany przed chwilą gejzer. Gdzie się nie obrócę, słyszę język polski. Część ludzi na urlopach, inni pracujący na wyspie oprowadzają swoje rodziny, które przyjechały w odwiedziny.
Tak naprawdę Islandia od zawsze bywała dla wielu ludzi celem podróży. Dzisiejsza gospodarka opiera się w dużej mierze na turystyce. Według danych Statistic Iceland w 2016 roku branża turystyczna wygenerowała aż dziesięć procent PKB. Liczba turystów odwiedzających wyspę z roku na rok znacząco wzrasta. Gdy w 2007 było to jeszcze 485 tysięcy, dziesięć lat później mowa już o blisko dwóch milionach przybyszy! Po kryzysie finansowym, kiedy to Islandia straciła ogromne przychody zapewniane przez sektor bankowy, to właśnie turystyka wydaje się być jedyną deską ratunku. Utrata wiarygodności spowodowała wycofanie się wielu inwestorów z wyspy, a islandzka korona nigdy nie odzyskała już swojej wartości. Sektor bankowy upadł, gdyż brakowało jego systematycznej kontroli. Nadmierny konsumpcjonizm, brak wspomnianej kontroli bankowej doprowadziły do pochopnego zaciągania i udzielania kredytów. Cała lawina zdarzeń spowodowała, że to właśnie turystyka stała się jednym z głównych elementów przyczyniających się do wygrzebywania się z problemów i ciągłego wzrostu gospodarczego. To już ostatnie nasze chwile z tłumami ludzi.
Z każdym kolejnym kilometrem sytuacja diametralnie się zmienia. Aut coraz mniej. Wiatr wieje nam chwilowo w plecy, tym samym niespecjalnie odczuwamy walkę ze stromymi podjazdami. Dookoła łubinowe pola, a przed nami ponure, spowite tajemniczością, skąpane w śniegu szczyty górskie.
W pewnym momencie asfalt się urywa i tym samym dojeżdżamy do szutrowej części trzydziestki piątki. Kilka kilometrów dalej natrafiamy na najbardziej stromy podjazd na całej trasie. Jazda rowerem nie jest w żaden sposób możliwa. Pozostaje nam podprowadzanie naszych pojazdów do góry. Tuż za nami podąża samotny, tajemniczy rowerzysta, mijany już przez nas kilkakrotnie. Jak i my walczy w pocie czoła z stojącą naprzeciw górą. Droga staje się coraz bardziej kamienista, a niebo pokrywa coraz gęściejsza warstwa chmur napływających z południa. Mając dwa kilometry do osiągnięcia dzisiejszego celu, rozbijamy namiot na skrawku zielonego fragmentu terenu, o którym niezwykle trudno w tym kamienistym obszarze. Udało się. Rzutem na taśmę zdążyliśmy się rozbić przed nadejściem deszczu.
Dzień 4 – Dobry Niemiec
Islandzki interior bardzo szybko weryfikuje założenia zrobione przed rozpoczęciem dnia. Wiatr powieje nam dziś w plecy. Może zrobimy sto sześćdziesiąt kilometrów i jeszcze dziś zjedziemy z trzydziestki piątki – rzuciłem niepokornie w stronę Blondynki.
Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Islandia dość mocnym uderzeniem sprowadziła mnie na ziemię. Temperatura na termometrze nie przekracza pięciu stopni Celsjusza. Tym samym nikomu niespieszno do wychodzenia z namiotu, ale w końcu wyjść trzeba. W nocy padało, ale nie na tyle, by przebijające się gdzieniegdzie promienie słońca nie mogły osuszyć naszego schronienia. To jeden z plusów wyprawy po kraju niezachodzącego słońca. Nie musimy się martwić rosą i zwijaniem wilgotnego namiotu, co dawało nam dość mocno w kość chociażby w Norwegii.
Opuszczamy polanę, mały fragment zieleni, wybierany co prawda w pośpiechu, ale pośród niekończących się skał i piachu, jedyny w miarę przyjemny fragment, na którym można było rozbić namiot. Dalej będzie już tylko ciężej.
Dookoła zza spowitego chmurami nieba, wyłaniają się fragmenty lodowców. Gdzieniegdzie dostrzegam jakieś jeziora. To chyba najbardziej surowy krajobraz, jaki było mi do tej pory dane widzieć w życiu. Góra, dół, góra, dół i tak bez chwili wytchnienia. Cały czas znajdujemy się jeszcze na dość sporej, jak na wyspę, wysokości sześciuset metrów nad poziomem morza. Co jakiś czas przemknie obok nas jakieś auto, ale zliczając je z całego dnia, naliczyłbym może łącznie kilkanaście. Same przewyższenia nie są tu jednak największym problemem. To nie to, z czym musimy bezsilnie walczyć. Otóż obrośnięty legendą islandzki Kjölur to droga gruntowa. Jednakże to również nie byłoby jakimś większym problemem. W zasadzie zawsze gdy mam wybierać między przejażdżkami drogami gruntowymi, czy też asfaltem, wybieram to pierwsze. Kjölur to pokryta kamieniami, wręcz głazami połać terenu. Tu jakikolwiek podjazdy nie są możliwe. Rowery trzeba wprowadzać, tracąc przy tym masę czasu. Co więcej, tu często zjazdy nie są możliwe, także straconego czasu nie nadrobimy, gdyż mogłoby się to skończyć nieszczęściem. Tu nawet widoki nie wynagradzają włożonego w jazdę trudu, gdyż gdzie nie spojrzeć, niekończące się ilości kamieni, piachu i wznieconego przez szalejący wiatr, bądź przejeżdżające rzadko auta, w powietrze kurzu.
Ażeby problemów nie było zbyt mało, po dwudziestu kilometrach jazdy Blondynce luzuje się siodełko. Niestety w zestawie zabranych na wyjazd kluczy jak na złość brakuje imbusu pasującego do śruby podtrzymującej siodełko. Próbuję zatrzymać nadjeżdżającego busa i zapytać o klucze. Niestety auto jest wynajęte przez grupkę starszych Włochów. Przybysze z południa wykazują się chęcią pomocy i niezwykłą pomysłowością. Wyjmują taśmę izolacyjną, obwiązują klucz o mniejszej średnicy, skutecznie dokręcając śrubę i stabilizując tym samym siedzisko. Auto jest całe wypakowane bagażami, jednakże proponują nam podwiezienie naszego dobytku do znajdującego się trzydzieści kilometrów dalej kempingu Hveravellir, do którego zmierzają. Nie wiedziałem o jego istnieniu, ale zmienne warunki pogodowe panujące na wyspie, jak i zaczynające nas nękać problemy techniczne, nie skłaniają nas do podejmowania ryzyka i zostawiania swojego mieszkania i jedzenia w rękach dobrotliwych turystów.
Ruszamy zatem dalej, z nutką nadziei, że za kilkanaście kilometrów będzie zajazd, gdzie będziemy mogli odpocząć, pożywić się. Co prawda stracimy dziś trzydzieści kilometrów w stosunku do założonego planu, ale w tym momencie nie ma to najmniejszego znaczenia, gdyż jesteśmy tak wykończeni, że mamy po dziurki w nosie Islandii. Jesteśmy głodni, brudni i jedyne o czym marzymy, to ciepły prysznic nawet w wodzie zalatującej siarką. Kolejne kilometry lecą coraz wolniej, ale łącznie po pięciu godzinach jazdy i wielu przerwach w trakcie tak zwanej jazdy, dojeżdżamy do rozstaju dróg, gdzie siedzą dwie turystki z Włoch, próbujące łapać stopa w kierunku południowym, z którego właśnie przyjechaliśmy. Nie ukrywam mojego zdziwienia, gdyż łapanie stopa w samym środku wyspy, jest dość odważnym posunięciem.
Udajemy się do zajazdu kolejnym, bardzo stromym podjazdem, a ja wprowadzając rower zauważam przegięty bagażnik. Jeszcze tego brakowało. Awaria podstawowego nośnika całego bagażu. Gdy udaje mi się ostatecznie doczołgać rower do mety naszych dzisiejszych zmagań, oba wsporniki pękają i bagażnik spada, opierając się o ramę roweru. Rozkładam namiot pogrążony w myślach, co dalej począć. Kątem oka widzę, że kawałek dalej rozbił się rowerzysta, z którym dzień wcześniej przemijaliśmy łeb w łeb Kjölur. To ten sam mężczyzna, który walczył z nami w pocie czoła na podjazdach. Widząc, że wychodzi z namiotu, biegnę co sił w nogach i proszę o pomoc. Początkowa konwersacja nie idzie zbyt płynnie, gdyż jego angielski jest dość podstawowy, ale gdy spostrzegam po wymowie, że to Niemiec, dalsza rozmowa w jego ojczystym języku idzie jak z płatka. Jak na stereotypowego Niemca przystało, jest doskonale przygotowany do wyprawy. Ma ze sobą cały zestaw kluczy i zapasowych śrub. Wspólnymi siłami udaje nam się doprowadzić oba roweru do stanu użytkowania. Jemu Kjölur dał również w kość, tak jak nam. Jest jednak bardzo wytrawnym rowerzystą, gdyż ma już na swoim koncie wszystkie kraje Europy. A plan na Islandię? W zasadzie podobny do naszego. Chce się dostać do jeziora Mývatn na dwóch kółkach, złapać autobus, zjechać na południe i potem dalej pedałować wzdłuż jedynki, zatoczyć koło i wrócić na lotnisko.
Nasze wyobrażenia o ciepłym prysznicu się ziściły. Tak samo jak świadomość o zabarwieniu wody posmakiem siarki. Jest jej tu wszędzie pod dostatkiem. Nawet w strumykach płynących obok namiotu. Mimo, że temperatura oscyluje w granicach dwóch stopni Celsjusza, woda jest ciepła. Pozostaje nam zatem schować się do namiotu, położyć się spać i nie myśleć o tym, co czeka na nas jutro.