Dzień 1 Pierwszy wiatr i islandzki policjant
Pierwszy dzień każdego wyjazdu zawsze jest dniem najtrudniejszym. Strach, niepewność, obawa przed tym co nas czeka. Nie inaczej jest i tym razem. Uczucie przybiera na sile z każdym kolejnym momentem zbliżania się do wyspy pogrążonej jakby w otchłani, spowitej we mgle, otoczonej tajemniczością.
Spoglądam z okna samolotu i nie widzę żadnych zabudowań. Tylko skały i powulkaniczna powierzchnia porośnięta gdzieniegdzie zielenią. Samolot zbliża się do lądowiska, aż w końcu dotyka ziemi.
Pilot w międzyczasie informuje o warunkach atmosferycznych panujących w tym momencie w kraju. Osiem stopni Celsjusza i dość silny wiatr. Tym wiatrem straszyli nas wszyscy i właśnie tego czynnika baliśmy się najbardziej, gdyż to największy wróg rowerzysty. Walka z wiatrem jest jak przysłowiowa walka z wiatrakami. Pilot nie kłamał, gdyż już po źdźbłach trawy na płycie lotniska widać, że wieje i to wieje dość mocno, a niewinne rośliny są wciskane w powierzchnię ziemi.
Wychodzimy z samolotu, odbieramy swoje rowery i zaczynamy je skręcać w miejscu odbioru bagażu, co nie podoba się spacerującym po sali ochroniarzom. Keflavik to jeśli nie jedyne, to na pewno jedno z nielicznych lotnisk na świecie, gdzie przed wejściem postawiono specjalne pomieszczenie z narzędziami do skręcania i rozkręcania rowerów. My jednak nie możemy opuścić tego miejsca, gdyż musimy zostawić wewnątrz nasze kartony, a wychodząc, nie będziemy mogli wejść ponownie do tej strefy lotniska.
Otóż jeszcze przed wyjazdem z Polski nawiązaliśmy kontakt z pewną Polką mieszkającą i pracującą w Keflaviku, która postanowiła wyciągnąć w naszą stronę pomocna rękę i ułatwić nam problematyczne zadanie przechowania kartonów rowerowych na czas całego wyjazdu. Nie mogła niestety dziś przyjechać na lotnisko, także kartony zostawiamy u jej koleżanki pracującej w dziale rzeczy zagubionych. Dziewczyna robi wielkie oczy, dziwiąc się jak można przyjechać na rower na Islandię. Przecież tu wieje i jest zimno. Dopytuje czy zamierzamy spać w namiocie, a jeśli tak, to czy mamy jakiś dobrej jakości i grube śpiwory, które ochronią nas przed panującym tutaj zimnem.
Wszystkie te opowieści nie napawają nas optymizmem. Wielkie oczy robią również inni pasażerowie opuszczający w tym samym momencie hol lotniska. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę w pomieszczeniu, gdzie można składać rowery, dokonujemy niezbędnych poprawek i ruszamy w drogę w kierunku stolicy.
Wieje, naprawdę wieje i jest zimno. To pierwsze odczucie z islandzkiej ziemi, które do przyjemnych nie należy. Początkowo plan był taki, by przedostać się do Reykjaviku autostopem, ale pierwsze podjęte próby na nic się zdają. Plan podparty był teoriami o ogromnym ruchu samochodowym na drodze dojazdowej z lotniska do stolicy i niebezpieczeństwem jazdy z tym związanym. Nic bardziej mylnego. Dwupasmowa droga posiada utwardzone pobocze, którym spokojnie można przemieszczać się rowerem. Formalnego zakazu nie ma. Późne popołudniowe godziny piątkowe nie są najwidoczniej okresem wzmożonego ruchu, gdyż ilość pojazdów nie przyprawia nas o zawrót głowy. Pokonujemy kolejne kilometry, aż w pewnym momencie boczne uderzenie wiatru zrzuca nas z rowerów.
Robi się coraz później, a ja pogrążony w bezsilności i rozpaczy wyjmuję bezradnie rękę, próbując zatrzymać jadącego busa. Auto przystaje na poboczu. Starszy mężczyzna pomaga nam wpakować nasze rowery i bagaże na tył i zabiera nas ze sobą. Pracuje w pomocy społecznej. Codziennie odbiera jedzenie wyrzucane przez supermarkety i rozdaje je potrzebującym. Dwadzieścia lat swojego życia mieszkał na północy, gdzie pracował jako policjant. Dziś do punktów pomocy społecznej często przychodzą Polacy, a on sam dostarczał jedzenie także na Ukrainę. Mieszka kilka kilometrów przed Reykjavikiem, ale postanawia nadrzucić drogi i zawieźć nas pod same drzwi kempingu ulokowanego w stolicy. Daje nam na drogę czasopismo w języku islandzkim, którego oczywiście nie rozumiemy. Żegnamy się z naszym wybawcą i idziemy zameldować się do recepcji, gdzie czeka nas pierwsza miła niespodzianka.
Gdy przykładowo w innym północnym kraju, Norwegii, za rowery na kempingach często należy uiścić dodatkową opłatę, tu rowerzyści obdarowywani są dziesięcioprocentowym rabatem. Każdy otrzymuje też w pakiecie mapę rowerową całego kraju. Doskonałym pomysłem wydaje się być urządzenie kuchni ze specjalnym miejscem na niewykorzystane produkty. Goście odstawiają jedzenie na półki i jeśli ktoś chce z nich korzystać, może to zrobić bez dodatkowych opłat. Rozbijamy namiot przy dość silnym wietrze, udajemy się pod prysznic zażyć pierwszej kąpieli w wodzie o zapachu siarki i wracamy do naszego przybytku. Tak kończy się nasz pierwszy dzień podroży pod tytułem rowerem przez Islandię.
Dzień 2 Stolica i islandzki egoizm
Zaczynamy dzień drugi i jednocześnie popełniamy drugi błąd w naszej podróży, ale o tym za chwilę. Blondynka zapragnęła zwiedzać Reykjavik. Tym samym dzień rozpoczynamy wizytą w recepcji kempingu w celu wyjaśnienia kilku formalnych spraw i z wiatrem udajemy się w stronę centrum stolicy.
Cóż, mimo iż Reykjavik jest stolicą, wcale jej nie przypomina. To jakby prowincjonalne miasto pełniące rolę najważniejszego ośrodka w kraju. Wąskimi uliczkami udajemy się w stronę chyba najważniejszej budowli w kraju, kościoła Hallgrimskirkja. Jadąc do Islandii zastanawiałem się, czy istnieją tam jakiekolwiek instytucje kulturowe. Istnieją! Co ciekawe w Islandii propagowaniem kultury zajmują się zwykli obywatele i instytucje samorządowe. Państwo nie ingeruje ani w treść, ani w formę. W każdym z sektorów istnieje jedna duża instytucja finansowana z państwowego budżetu. Są to Teatr Narodowy, Narodowa Galeria Sztuki, Islandzka Orkiestra Symfoniczna, Islandzki Instytut Tańca i Narodowe Centrum Filmowe. Niestety słynny kryzys nie ominął kultury i budżet przeznaczony na nią przeznaczony uległ również mocnemu ograniczeniu.
Blondynka chce jeszcze przez chwilę pospacerować po mieście. Wykorzystuje zatem okazję i idę wymienić walutę. W Islandii można tego dokonać w punktach informacji turystycznej w stolicy, bądź w bankach. Kantorów nie ma. Z uwagi na fakt, ze jest sobota, walutę musimy wymienić w punkcie informacyjnym po mniej korzystnym kursie. Przyzwyczajony do okazywania paszportu przy wymianie walut w krajach arabskich, odruchowo dopytuję obsługę, czy potrzebują mój dowód osobisty, którego nie mogę znaleźć w portfelu. Nie ma, zniknął, zapadł się pod ziemię. Udaję się jeszcze na parking pobliskiego marketu, by dokładnie przeczesać sakwy, ale niestety dowodu nie znajduję. Ostatnie, co przychodzi mi do głowy, to kemping. Może właśnie tam zgubiłem dokument. Wracam zdenerwowany na pole, gdzie rozbiliśmy wczoraj namiot, ale również niczego nie znajduję, poza jednym pozostawionym śledziem do namiotu. Zrezygnowany idąc do recepcji sprawdzam adres polskiej ambasady w Reykjaviku. Przedstawiam swój problem, a kobieta wyjmuje cały plik dowodów osobistych. Kątem oka dostrzegam swój. Mogę odetchnąć z ulgą. Nie oddali mi go wczoraj podczas rejestracji. Nie chcę nawet myśleć, co by było gdyby się tu nie znalazł. Na szczęście jest. Kamień spada z serca.
Opuszczamy kemping i próbujemy wyjechać ze stolicy, co nie jest tak łatwe, jak nam się wydawało. Reykjavik niespecjalnie przygotował się na inwazję rowerzystów. Wyjazd, tudzież przyjazd z którejkolwiek ze stron to istny koszmar dla cyklisty. Myląc początkowo drogę wyjeżdżamy na dwupasmówkę mającą wyprowadzić nas na jedynkę. Niestety zjeżdżamy niewłaściwym zjazdem i musimy się cofnąć, ale chwilę później zatrzymuje nas kobieta i prosi o opuszczenie tej drogi, gdyż ruch z chwili na chwilę będzie coraz większy. Opuszczamy zatem drogę kolejnym zjazdem, szukając KFC, przy którym mamy rzekomo znaleźć ścieżkę rowerową. Czy nie można było tego jakoś oznaczyć? Czy Islandczycy nie mogli wybudować jakiegoś sensownego wyjazdu dla rowerów z samego centrum? Cóż, to pytanie należałoby skierować zupełnie gdzieś indziej.
Koniec końców wjeżdżamy na ścieżkę rowerową ciągnącą się wzdłuż trasy głównej. Po obu stronach przepiękne pachnące łubinowe pola, soczysta zieleń skąpana w promieniach słońca, idylliczne strumyki krystalicznie czystej wody i pola gęsto porośnięte drzewami. Tak, w Islandii rosną drzewa. Piękno krajobrazu mogłoby zniewolić zmysły, sprawić, że odpłyniemy do zupełnie innego świata. Niestety musimy walczyć z wiatrem. Znowu wieje z ogromną siłą. Wiatr uprzykrza nam życie, sprawiając, że każdy kolejny metr jest tak trudny do pokonania.
Z Reykjaviku wyjechaliśmy po godzinie czternastej. Zdecydowanie za późno. W zasadzie wjeżdżanie do stolicy od samego początku było dużym błędem. Podczas podróży rowerowej wielkie skupiska miejskie należy omijać szerokim łukiem. W przeciwnym razie można stracić bardzo dużo cennego czasu. Już wiemy, że nasz dzisiejszy cel Laugarvatn jest nieosiągalny.
Z wielkim trudem docieramy do rozstaju dróg i zjazdu na trasę trzydzieści sześć. Wiatr z każdą minutą przybiera na sile, z każdą chwilą próbuje nas zepchnąć z drogi, co kilkukrotnie czyni skutecznie, spychając rowery z ogromną siłą na pobocze. Początkowo próbujemy jeszcze złapać jakąś podwózkę, ale niestety bezskutecznie. Każdy kolejny kilometr jest ogromną męczarnią. Ten dzień będzie należał zdecydowanie do jednego z najtrudniejszych. Jeśli każdy kolejny będzie wyglądał podobnie, nie za wiele tu zdziałamy. Będziemy musieli zmienić plany, skrócić trasę.
Myślimy o rozbiciu namiotu na poboczu i przeczekaniu tej wichury. Ostatecznie jednak walczymy dalej, planując dojechać do Parku Narodowego Þingvellir, gdzie powinien znajdować się jakiś kemping. Ostatkiem sił docieramy do celu, ale poza kilkoma piechurami nikogo tu nie ma. Formacje skalne parku wprawiają nas w zachwyt. To jakby poukładane jedna na drugiej czarne bryły tworzące spójną całość. Blondynka wpada na pomysł, by nie jechać główną trasą, ale skrócić ją, przemierzając dystans drogą wzdłuż brzegu jeziora.
Plan jak najbardziej skuteczny, a w międzyczasie wiatr odwraca się w drugą stronę. Rowery nabierają prędkości, a my po kilkunastu minutach znowu jesteśmy na drodze głównej. Teraz już tylko do skrętu w lewo na Laugarvatn. Dojeżdżamy do rozjazdu dróg. Pozostało kilkanaście kilometrów do początkowo założonego celu. Blondynka mimo braku sił, ledwo utrzymując się na rowerze, nadal pedałuje. Tu zachodzące słońce nie wyznacza nam limitu, końca dnia, gdyż po prostu o tej porze roku nigdy nie zachodzi. Dzień trwa dwadzieścia cztery godziny.
Ostatecznie jakimś cudem dojeżdżamy do Laugarvatn, a ja zaczynam wątpić, czy oby na pewno jest tutaj kemping. Na szczęście jest, a na samym wjeździe nieprzyjemny, niczym niezainteresowany Islandczyk w żaden sposób się nie witając, rzuca w naszą stronę cenę za rozbicie, pokazuje beznamiętnie ręką gdzie znajdują się łazienki. O ciepłym posiłku możemy tego wieczoru tylko pomarzyć. Nie ma tu żadnej kuchni. Nie poddaję się i dopytuję będących na kempingu Islandczyków, czy może mają czajnik elektryczny w swoich kamperach. Zbywają mnie, że już wszystko spakowali, a jak chcę wodę, to ciepła na pewno jest w kranie.
Warto zaznaczyć, że islandzki egoizm objawia się na różnych płaszczyznach. Poczynając od polityki zagranicznej, która jest obojętna Islandczykom, chyba, że dotyczy dziedzin istotnych dla nich samych, poprzez przyjmowanie uchodźców ograniczone do niezbędnego minimum, aż po pomoc krajom rozwijającym się, która również nie wykracza poza ramy konieczności. Na arenie międzynarodowej Islandczycy nie mają swojego zdania, a raczej kopiują wypowiedzi wielkich mocarstw ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Fakt niechęci wejścia do Unii Europejskiej motywowany jest przywiązaniem i podkreślaniem roli islandzkiej niepodległości. Kuriozalna wydaje się być pokojowość Islandczyków popierających przykładowo wszelkie akty amerykańskiej agresji.
Wiatr już ustał, a kemping jest położony w przepięknej, zielonej dolinie, tuż pod unoszącą się z jednej strony górą, a z drugiej rozpościerającym się jeziorem. Jesteśmy tak wykończeni, iż nie potrzebujemy zbyt wiele, by zasnąć.