Trudno pojechać do Japonii i nie odbyć części podróży w roli klasycznego turysty. Takie miałem przynajmniej założenie, ale na miejscu moja uwaga skierowała się w inną stronę. Co prawda też turystyczną, gdyż trudno inaczej określić obranie na cel miejsc takich jak Nikko, z wytyczoną przez Japończyków trasą zwiedzania świątyń i innych zabytków, tudzież atrakcji w Kioto.
Chodząc jednak po wszystkich tych miejscach z całą rzeszą pozostałych, zaciekawionych przybyszy, trudno nie skierować swojej uwagi stricte na ludzi. Wcześniej zdarzało się, iż bywałem w sztandarach i klasykach europejskiej turystyki, jak Barcelona, Paryż, Londyn, Wiedeń, Budapeszt czy Praga, ale nigdzie indziej nie widziałem takich rzeszy turystów jak w Japonii.
Udając się na jednodniowe wypady poza miasto jak chociażby do Nikko, oddalone od stolicy o sto czterdzieści kilometrów, przybyszy z Zachodu zobaczymy już na dworcu w Tokio. Plecaki, aparaty, kamery są cechą charakterystyczną peronu, z którego za moment odjedzie super szybki pociąg w kierunku Nikko.
Sama atmosfera panująca w pociągach jest zupełnie inna niż na trasach do miast, do których turyści nie docierają. Gwarno, hucznie, hałaśliwie. Korzystając z regionalnego połączenia z Utsunomiya do Nikko, zastanawiam się jak siedzących naprzeciwko mnie trzech mężczyzn ubranych w czarne garnitury i białe koszule, rozmawiających zapewne o pracy, znosi tą jakże obcą dla nich atmosferę. Przecież w tokijskim metrze panuje cisza, a gdy tylko w wagonie znajdzie się jedno wolne miejsce, tubylcy natychmiast przesiadają się, by nie zaburzać i nie ingerować w strefę prywatną drugiego człowieka. Tu jest głośno, różne języki przeplatają się, tworząc nieznośny rumor każdego dnia o każdej godzinie. Najwidoczniej tubylcy pogodzili się już z tym faktem i akceptują takowy stan rzeczy. Cóż innego mogą począć?
Dojeżdżając do Nikko krajobraz zmienia się z każdą chwilą. Wjeżdżamy w rejony górskie. Jest koniec marca, a szczyty pokryte są nadal śniegiem.

Most Shinkyo
Tak naprawdę jadąc w jakiekolwiek turystyczne miejsca w Japonii, nie potrzebujemy ani map, ani przewodników. Wystarczy podążać za tłumem. Nikko to małe, jak na warunki japońskie, osiemdziesięciotysięczne miasteczko. Po wyjściu z dworca upchanego po brzegi turystami, udaję się za tłumem w górę ulicy, by po kilkunastu minutowym spacerze dojść do centrum świątyń, pośród których tą najcenniejszą jest Tōshō-gū.

Świątynia Toshogu
Mamy szczęście, gdyż główna brama wejściowa do kompleksu nie jest już obłożona plandekami. Renowacja obiektu potrwa jeszcze kilka lat, ale prace przeniosły się w inne miejsce. Złota, udekorowana dopracowanymi do perfekcji smoczymi figurkami, robi niezwykłe wrażenie na przybyszach. Po lewej stronie od głównego wejścia, uwagę turystów przykuwa wysoka, wielokondygnacyjna pagoda. Jeśli ktoś zapomniał mapy, czy też nie ma zielonego pojęcia, która ze świątyń jest tą najważniejszą, nic tak naprawdę nie stracił. Wchodząc coraz wyżej, z daleka dostrzegam ciągnącą się w nieskończoność i powoli przesuwającą się kolejkę do kas. Wszyscy turyści kierują się na teren perełki opisanej jako highlight, jako must see każdego wyjazdu do Japonii. Wszyscy wyjmują aparaty i pstrykają na prawo i lewo. Czynność pozbawiona najmniejszego sensu, gdyż uchwycenie budynku bez dekoracji w postacie turystów z wyciągniętymi do góry aparatami, jest absolutnie niemożliwe. Przemieszczanie się ściśle wytyczona ścieżką nie należy do zadań szczególnie przyjemnych.

Świątynie w Nikko
Każde wejście do wnętrza świątyni wiąże się ze zdjęciem butów. Czynność doskonale znana mi z meczetów, zaskakuje mnie w świątyniach szintoistycznych. Ignorancja? Niewiedza? Nie wiem. W jednym z pomieszczeń przemieszczający się tłum zatrzymuje się i tamuje przejście. W głównej sali mnich uderza drewnianymi kołatkami, prezentując rozchodzenie się dźwięku. Tylko w jednym punkcie rozbrzmiewa on w całej świątyni, a w innych jest głuchy. Zjawisko tłumaczy w pierwszej kolejności w języku japońskim, a drugiej w angielskim. Wersja angielska, z uwagi na wymowę, jest dla nas całkowicie niezrozumiała.

Świątynie w Nikko
Zmęczeni opuszczamy kompleks i udajemy się do innej świątyni, gdzie odbywa się coś na wzór mszy, czy też nabożeństwa. Wierni zgromadzeni w ławkach spoglądają na mnicha odwróconego do nich plecami, recytującego modlitwy, uderzającego w dzwon i palącego kadzidełka. Siadam na moment, obserwuję cały rytuał. Opuszczamy obiekt, by trochę odpocząć od przybywających tu z chwili na chwilę coraz większych tłumów i udajemy się w stronę krawędzi Kanmangafuchi.

Kanmangafuchi
To miejsce najsłabiej ocenione na japońskich stronach turystycznych. Nic więc dziwnego, że nikogo tu nie ma. Ta stworzona przez erupcję położonej niedaleko góry Nantai przepaść, rozciąga się co prawda tylko na długości kilkuset metrów, ale pozwala na relaksujący spacer wzdłuż brzegu płynącej poniżej rzeki. Oryginalności i uroku Kanmangafuchi dodaje siedemdziesiąt kamiennych posągów Jizo, Bodhisattvy troszczącego się o zmarłych. Posążki ubrane zostały w czerwone czapeczki i czerwone chusty owinięte wokół szyi.
To już wszystko, czym moglibyśmy się zachwycić w samym Nikko. Niestety nie zachwyciliśmy się. Miasteczko, na które Japończycy zalecają zarezerwowania dnia, można kolokwialnie mówiąc oblecieć w góra trzy godziny. Oblecieć, gdyż o podziwianiu i kontemplacji, zachwycie kulturą, architekturą, czy sztuką nie ma tu mowy. Przytłaczająca ilość osób, pomimo przybycia w niepełnym sezonie, uniemożliwia takowe przeżycia. I gdyby zapytać się turystów po co tu przyjeżdżają, pewnie odpowiedzieli tak, jak Japończycy wchodzący na górę Fudżi. Bo każdy wchodzi. Tak samo każdy przyjeżdża do Nikko.