Czas wolny?

Tubylcy wydają jedną trzecią swojego dochodu na rozrywkę. Dość powszechne są również usługi prostytucji, która formalnie została zdelegalizowana w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku, jednakże szereg luk w prawie pozwala obejść przepisy.

W Tokio istnieje wielu barów spełniających najbardziej wymyślne zachcianki sfrustrowanych całodzienną pracą klientów. Japończycy zmuszeni do noszenia garniturów w świecie zawodowym, z chęcią udają się do lokalów umożliwiających im przebieranie się za samurajów, kobiety, czy nawet niemowlęta!

Jednym z najbardziej popularnych rodzaju barów są miejsca, gdzie można śpiewać karaoke. Tubylec choć przez chwilę może poczuć się wielką gwiazdą estrady i zebrać gromki aplauz od kolegów z pracy.

Czy jednak wszystkie ów przybytki służą faktycznie rozrywce? Kwestia bardzo wątpliwa. To tam Japończycy, mówiąc kolokwialnie, raczej ładują baterie przed kolejnym ciężkim dniem w pracy. Co więcej to miejsca, gdzie wzmacnia się więzi pomiędzy kolegami z biura. Pracownicy kultywują ów rytuał w szczególności w pierwszym okresie dopiero co podjętej pracy. Część przedsiębiorstw posuwa się nawet do podpisywania umów z sieciami lokali, do których uczęszczają ich podwładni.

Ciągłe przebywanie w biurze i kontynuacja wieczorów w barach z kolegami wpływa negatywnie na życie rodzinne. Według badań wynika, że trzydzieści procent japońskich żon, widuje swojego męża tylko godzinę dziennie.

Kolejnym charakterystycznym elementem stolicy są tak zwane love hotels. Pomysł powstał tuż po zakończeniu II wojny światowej, kiedy to tubylcy nie mieli kąta, gdzie mogliby się schować. Dziś te miejsca odwiedzane są zarówno przez kochanków, narzeczonych, ale także przez małżeństwa, wszystkich tych, którzy potrzebują odrobiny izolacji i przestrzeni. Love hotels dzięki swojemu całkowitemu zautomatyzowaniu gwarantują pełną dyskrecję swojej klienteli. Już sama architektura ów przybytków przykuwa uwagę przybysza z Zachodu. Jedne przypominają zamki, inne statki kosmiczne, jeszcze inne światowe zabytki. Mimo iż każdy z hoteli przywołuje na myśl skojarzenia z innym krajem i inną epoką w historii, są elementy łączące wszystkie te obiekty, a mianowicie szerokie łóżka i duże łazienki. Co ciekawe właścicielami hoteli są banki, ubezpieczalnie, a czasami nawet świątynie.

Plastikowe jedzenie

Stolica kraju kwitnącej wiśni jak i cała Japonia nie była by sobą, gdyby nie plastikowe jedzenie prezentowane w gablotach umieszczonych przed wejściami do lokalów gastronomicznych. Jeśli nie wszystkie, to do większość głównych dań imitowana jest przez ich plastikowe odpowiedniki. Firma zajmująca się produkcją ów plastikowych wzorców dopracowała swoją technikę do takiej perfekcji, że przybysz z Europy nie jest w stanie odróżnić podróbki, od prawdziwego dania. Zatem zanim zdecydujemy się na jakiekolwiek danie, przed złożeniem zamówienia, możemy obejrzeć jego plastikowy odpowiednik.

Plastikowe jedzenie

Jednakże oryginalność tutejszych restauracji to nie tylko ich specyficzny charakter, którego częścią są omawiane plastikowe dania. To również automaty za pomocą których zamawiamy jedzenie, a następnie odbieramy je w lokalu po przedłożeniu karteczki wyciągniętej z maszyny. Problemem może być kwestia językowa, gdyż zazwyczaj opisy dań są prezentowane w języku japońskim.

Automat do zamawiania jedzenia

Automaty z napojami

Jeśli nadal nam mało, możemy udać się do tak zwanych robot restaurant, gdzie w pomieszczeniu zaaranżowanym na salon gier komputerowych o niezmierzonej ilości barw i świateł, czekają na nas specjalnie przygotowane atrakcje.

Sushi, czyli kwintesencja japońskości

Pisząc o Japonii nie można nie wspomnieć o barach sushi będących uosobieniem japońskości. Ich klimatu nie można przyrównać do żadnego innego tego typu lokalu, znanego mi z Polski.

Wchodząc do baru sushi siadamy na taboretach umieszczonych przy czymś na wzór barowej lady ciągnącej się dookoła, pośrodku której stoi kucharz przygotowujący różnego rodzaju sushi i umieszczający je na talerzykach, które na ruchomej taśmie kręcą się dookoła stołu. Każdy z talerzyków jest innego koloru, a przy miejscach gdzie siedzimy umieszczono spis z wykazem cen poszczególnych kolorów. Przy każdym z miejsc stoi zazwyczaj pudełeczko ze świeżym imbirem, zieloną herbatą i butelka z sosem sojowym. Zieloną herbatę przyrządzamy sami, gdyż obok pudełek zainstalowano kraniki z których leci gotująca woda. Gdy już zdecydujemy się na jakieś z kręcących się dookoła stołu sushi, zdejmujemy talerzyk, zjadamy sushi, a naczynie odstawiamy obok. I tak z każdym kolejnym tworząc pewnego rodzaju piramidę talerzyków. Po posiłku prosimy kelnera o podliczenie rachunku. Mężczyzna przychodzi z karteczką, przelicza talerzyki i ich wartość cenową, oddaje nam karteczkę z którą ruszamy do kasy, by uiścić rachunek.

Co prawda podobne miejsca można spotkać w Polsce, ale atmosferą nie dorównują tym japońskim w najmniejszym stopniu.

To przykład klasycznego baru sushi, ale chodząc po tokijskich ulicach można oczywiście natknąć się również na bardziej typowe restauracje, gdzie część przestrzeni zagospodarowano dla osób chcących usiąść przy tradycyjnym stoliku, a druga część przeznaczona jest dla tych, chcących zajadać się sushi. Tu co prawda kawałki ryb nie kręcą się wokół stołu. Siadamy przy krótkiej ladzie, za którą stoi kucharz, przyrządza sushi, ale dania podawane są tu na drewnianych tacach. Jeśli chcemy zamówić konkretne kawałki sushi, od kucharza otrzymujemy kartkę, na której zaznaczamy co nas interesuje, oddajemy ją maestro, a ten, zgodnie z życzeniem, przygotowuje danie.

Sushi

Japońska komunikacja publiczna

To Tokio, potęga, metropolia tak ogromna i tętniąca życiem, że wszelkie stolice europejskie pokroju Rzymu, czy Paryża sprawiają wrażenie prowincjonalnych miasteczek. Słynne tokijskie spaghetti komunikacyjne należy do kilku najbardziej rozbudowanych systemów na świecie. Sześć linii kolei Japan Rail, dziewięć obsługiwanych przez Tokyo Metro, kolejne cztery uzupełnia Toei Subways, to tylko niezliczona część połączeń przecinająca stacje i dworce przypominające swoją wielkością i zatłoczeniem ogromne miasta. Siatkę komunikacji uzupełniają jeszcze pociągi ośmiu prywatnych kompanii, jak i tak zwane bullet trains, czyli japońskie pociągi dalekobieżne shinkansen.

Shinkansen

Jednakże wszystko jest tu doskonale opisane i nie sposób zgubić się w gąszczu uliczek, korytarzy, automatów biletowych, bramek i kontrolujących bilety. Pociągi odjeżdżają z częstotliwością trzech minut, a ilość ludzi jest tak ogromna, że przy wejściu do wagonów pomagają tak zwani upychacze noszący białe rękawiczki, mający na celu wepchnięcie do pociągu jak największej ilości osób przed zamknięciem się drzwi. Ludziom poruszającym się metrem życie umila infantylna muzyka grana przed lub po wjechaniu na poszczególne stacje.

Nerima, czyli dokąd uciec od zgiełku

W tej ogromnej, niemającej końca aglomeracji znajdziemy jednak także miejsca bardziej spokojne, odosobnione, gdzieś na uboczu, gdzie życie płynie mimo wszystko inaczej, niż w tych największych, najbardziej znanych centrach.

Taką dzielnicą jest chociażby Nerima w północno-zachodniej części miasta, gdzie mam okazję mieszkać przez część mojego pobytu w stolicy. Tu nie zobaczymy turystów. To zupełnie inne miejsc niż Shibuya, czy Shinjuku. Próżno szukać tu zatłoczonych przejść dla pieszych. Życie płynie spokojnie, można by nawet użyć sformułowania idyllicznie, gdy Nerimę zestawimy z tymi największymi, najbardziej znanymi częściami miasta. Od czasu do czasu gdzieniegdzie ktoś przemknie na rowerze lekko pochylony, zasłaniając przezroczystą parasolką głowę, gdy akurat pada deszcz.

Parasolka wydaje się być nieodłączną częścią japońskiego życia. Trudno się temu dziwić, gdyż deszcz jest dość często nękającym Japończyków zjawiskiem pogodowym. Można je kupić na każdym kroku. Płaszcze przeciwdeszczowe są mniej popularne, a to dlatego, że Japończycy nie mają w manierze bycia niechlujnymi. Przed wejściem do sklepów, księgarni, restauracji, czy jakichkolwiek innych przybytków ustawiono specjalne stojaki w których zostawiamy nasze parasolki. Jeśli takowych nie ma to najczęściej spotkamy w tym samym miejscu swego rodzaju automat. W nim umieszczamy parasol, maszyna foliuje go i w ten sposób wchodząc do pomieszczenia nie wnosimy ze sobą resztek wody kapiącej z zamoczonego parasolu.

Automaty w dużej mierze warunkują japońskie życie. Poza faktem owijania parasolek, czy też już wcześniej wspomnianych maszyn do składania zamówień w restauracjach, automatów do gier komputerowych, na każdym kroku spotkamy automaty z papierosami, lodami, czy też napojami.

Wracając jednak do Nerimy jej układ i zagospodarowanie przestrzenne są niezwykle przyjemne dla jej mieszkańców. Długie, ciągnące się w każdą stronę ścieżki rowerowe i strefy dla pieszych przecinają skrzyżowania tworzących siatkę ulic, wzdłuż których wybudowano domy, bądź też niskie apartamentowce, choć to stwierdzenie wydaje się być zbyt daleko idące, bo o żadnych apartamentowcach nie ma tuta jednak mowy. Wiele z nich posiada coś na wzór patio, gdzie mieszkańcy parkują swoje rowery.

Kultura rowerowa jest dość mocno rozwinięta. W przeciwieństwie do naszej ojczyzny, nikt tu ich nie musi zamykać na klucz. Nie ma takiej potrzeby, gdyż kradzież byłaby dla Japończyka hańbą i nikomu nie przychodzą nawet do głowy tego typu pomysły. A gdy już mowa o kluczach, warto zwrócić uwagę na te do japońskich mieszkań przybierające formą kawałek blaszki, którą to wkładamy od góry do zamka, przekręcamy w jedną bądź drugą stronę, w zależności od tego czy chcemy zamknąć, czy otworzyć drzwi.

Chodząc po Nerimie zauważam, że godziny szczytu rozkładają się zupełnie inaczej niż w Polsce. Wzmożony ruch można zaobserwować oczywiście w godzinach porannych, gdy ludzie jadą do pracy, ale gdy przejdziemy się po okolicy w godzinach popołudniowych, szesnastej, siedemnastej nie spotkamy żywej duszy. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej w godzinach późnowieczornych, o dwudziestej pierwszej, czy też dwudziestej drugiej, gdy metro jest bardziej zatłoczone, a po uliczkach Nerimy mkną panowie ze skórzanymi teczkami w czarnych garniturach i białych koszulach. No tak, japońskie godziny pracy w niczym nie przypominają tych naszych.

Tsukiji –  serce stolicy

Ale Tokio to nie tylko ogromne, nowoczesne dzielnice z tysiącami neonów, sklepów, salonów z grami, restauracji i atakującej nas z każdej strony elektroniki. To także historia i mistycyzm, miejsca magiczne mające swoją unikatową duszę. Nie będę rozpisywał się na temat Pałacu Cesarskiego, czy też poszczególnych świątyni. Moją uwagę chcę skupić na czymś zupełnie innym.

Gdy przed sześcioma laty oglądałem amerykański dokument „Jiro śni o sushi”, przedstawiający postać mającego wtedy osiemdziesiąt pięć lat staruszka, największego mistrza sushi na świecie, nie miałem pojęcia, że za jakiś czas odwiedzę najsłynniejszy na globie targ rybny Tsukiji, gdzie ów maestro zaopatruje się w najznamienitsze okazy tuńczyków licytowanych na tutejszych aukcjach.

To właśnie Tsukiji zawładnął moim sercem bez reszty. Jeszcze przed wylądowaniem w Tokio, na pokładzie samolotu lecącego z Warszawy do Pekinu, w ręce wpadł mi inny amerykański dokument „Tsukiji Wonderland”, będący namiastką i przedsmakiem tego, co czekało na mnie po przybyciu do stolicy Japonii. To już w tej chwili grubo ponad dziewięćdziesiąt lat historii, gdyż targ został założony przez Ieyasu Tokugawę w 1923 roku. I choć trzeci dzień mojej wizyty w stolicy wita mnie niebywałą wichurą i ulewnym deszczem, nie poddaję się i uparcie jadę na targ, by choć na chwilę oddać się błogiemu spacerowi pośród stoisk z różnego rodzaju rybami i owocami morza.

Tsukiji Market

Samo wejście na targ rybny nie robi żadnego wrażenia. Niechlujny plac z porozrzucanymi fragmentami styropianów, gdzie trzeba uważać, by nie wpaść pod pędzące wózki widłowe. Główny punkt zainteresowania to hala okryta blaszanym, niebieskim dachem. Wszystko ulega zmianie po wejściu na ów halę. Stoiska tworzą swoistą sieć labiryntów. Nad większością z nich umieszczono japońskie czarne nazwy na białym tle, doskonale kontrastujące z brązowo-białymi wykończeniami konstrukcji. W godzinach porannych większość produktów została już sprzedana, a kamienną podłogę zalewają niezliczone stosy pustych, plastikowych pudeł. Gdzieniegdzie można dostrzec jeszcze ofoliowane ryby, tudzież różnego rodzaju owoce morza, których nie jestem w stanie zidentyfikować. Przy jednym ze stoisk mężczyzna z dbałością o wszelkie szczegóły patroszy coś w rodzaju ośmiornicy, uśmiecha się i wyciąga z niej małą rybkę.

Tsukiji to historia, to religia, to całe życie dla ludzi pracujących w tym miejscu od wielu lat. Nic nie jest tutaj dziełem przypadku. Relacje klient – sprzedawca buduje się od kilku, kilkunastu, a w wielu przypadkach nawet od kilkudziesięciu lat. Klienci kupują towary od tych samych sprzedających od kilku pokoleń! Nikt nikogo nie odważy się oszukać. Jeśli produkt nie jest najwyższej jakości, nikt przed nikim tego nie zatai, a raczej wręcz przeciwnie, poinformuje swojego nabywcę o ów fakcie, zaproponuje coś innego, poleci przyjść za kilka dni. Ci, którzy przybywają zaopatrywać się na Tsukiji w ryby również są doskonale przygotowani do swojego fachu. Z namaszczeniem rozcinają mięso, sprawdzają jego strukturę, kolor, grubość, miękkość i dopiero wtedy negocjują ceny.

Tokijski Targ Rybny słynny jest ze znanych na całym świecie aukcji tuńczyków. Mając duże pokłady energii, zapału, czasu, ale też szczęścia, można uczestniczyć w całym procederze zapisując się wcześniej na listę oczekujących. Ci, którzy chcą brać udział w aukcjach jako obserwatorzy, muszą przybyć tu na wiele godzin przed rozpoczęciem aukcji, czekać w długich kolejkach i liczyć na to, że to akurat im powiedzie się im być w gronie stu dwudziestu szczęśliwców, którzy dostąpią zaszczytu podglądania całego procederu.

I choć Tsukiji to zupełnie inny świat, jakby wyodrębniony z całego tokijskiego zgiełku i wielkości, żyjący własnym życiem od kilkudziesięciu lat, to dziś słyszy się głosy tych, mówiących o przeniesieniu targu w inne miejsce. Pozostaje mi wierzyć, że to nigdy nie nastąpi, że nikt nie odważy się zaburzyć filaru tokijskiej historii i piękna.