Perypetie na wyjeździe
O tym, że biały człowiek na omańskiej ziemi jest traktowany zupełnie inaczej niż pracownik ze wschodu, przekonałem się już niejednokrotnie. Nie inaczej było i przy powrocie do Dubaju. Kontrola paszportowa odbywająca się w momencie zbliżania się do autobusu czekającego na pasażerów wracających do Emiratów napędziła mi trochę stracha. Otóż żaden z dwóch jadących kierowców nie wykazywał najmniejszej oznaki empatii w stosunku do wsiadających pasażerów. Gniew, wrogość, niechęć, poczucie wyższości towarzyszyły przy kontroli każdego z wsiadających. Bagaż na dół. Czekać. Pokazać paszport. Komendy wydawane jak w wojsku. Gdyby mogli, nie wpuściliby żadnego z nich.
Niechętnie podchodzimy do kierowcy, a on jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozkłada szeroko ręce przed Blondynką, uśmiecha się serdecznie, kłania i zaprasza na pokład nie sprawdzając ani biletów, ani paszportów. To biały stoi wyżej na drabinie społecznej niż Banglijczyk, czy Pakistańczyk. To biały przyjeżdża wykonywać pracę, których nikt inny by się nie podjął, ale nie ze względu na niechęć, lecz brak kompetencji.
Zasiadamy w trzecim rzędzie, zdając sobie sprawę, że to właśnie kilka przednich siedzeń zarezerwowanych jest dla kobiet i małżeństw. Mężczyźni siedzą z tyłu. W mgnieniu oka uderza mnie fala zimna, jakbym przeniósł się z arabskiej pustyni na syberyjskie stepy. Spoglądam na termometr wiszący w prawym, górnym narożniku przedniej szyby i dostrzegam dziewiątkę. Przecieram oczy, ale nie jestem specjalnie zmęczony. Patrzę jeszcze raz i znowu widzę dziewiątkę. Tak, dziewięć, a nie dziewiętnaście stopni Celsjusza. Kierowca musiał postradać zmysły. Zakładam w pośpiechu kurtkę, zapinam się pod samą szyję i cierpliwie oczekuję dwudziestej trzeciej, planowej godziny odjazdu z dworca w Ruwi.
Przed drzwiami autobusu kontrola nadal trwa. Do kierowcy podchodzi niski, krępy mężczyzna o długiej krzaczastej brodzie. Nie może być ani Omańczykiem, ani obywatelem Emiratów. Przynajmniej na takiego nie wygląda.
– Pan nie pojedzie. Przykro nam. Nie ma Pan wizy. – spokojnym tonem odpowiada kierowca.
– Ależ ja jestem biznesmenem. Muszę dostać się dziś do Dubaju jadę tam w interesach. – odpowiada chaotycznie mężczyzna.
– Przykro nam. Pan dziś z nami nie pojedzie. Nie ma Pan wymaganej wizy. Proszę pojechać jutro.
– Ależ to jest niemożliwe. Ja rano muszę być w Dubaju.
– Bardzo nam przykro, ale nie możemy Pana wpuścić na pokład.
– Proszę mi dać chwilę. Zaraz dostarczę wymagany dokument. Koleżanka prześle mi skan na Whatsappie.
Spoglądam na Blondynkę. Blondynka spogląda na mnie. Wizę na Whatsappie? – nie dowierzam. Jak można przesyłać na komunikatorze internetowym tak istotny dokument jakim jest wiza, od którego tak naprawdę zależy czy wjedziemy do danego kraju, czy też nie. Trzy minuty do odjazdu i elektronicznie przesłany skan wizy zadziałał. Mężczyzna wchodzi do autobusu z uśmiechem na twarzy. Byłem przekonany, że już nic mnie nie zaskoczy, nie zdziwi, a jednak niczego tak naprawdę nie można być pewnym do samego końca.
Syryjka z Aleppo
Po mojej lewej stronie miejsce zajmuje ubrana na czarno starsza kobieta przy kości. Uśmiecha się serdecznie i nie czując skrępowania rozpoczyna opowiadać o sobie.
– Jestem z Syrii. Z Aleppo. Teraz mamy tam wojnę. Nie mogę wrócić do swojej ojczyzny. Zginęło już tylu ludzi w przeciągu pięciu lat. Mam tak naprawdę trzy obywatelstwa, syryjskie, amerykańskie i saudyjskie. Widzieliście tego mężczyznę przed wejściem? Nie chcieli go wpuścić. Oni nas nie cierpią, a przecież on musi jechać załatwiać interesy do Dubaju. Zawsze robią problemy. Wszystkiego się czepiają. W Syrii atakują nas z każdej strony. Iran, Rosjanie. Amerykanie twierdzą, że pomagają Kurdom. W Syrii mamy i sunnitów i szyitów. Nie mam pojęcia gdzie się podziewa demokratyczny duch Ameryki. Najpierw nakłonili Saddama do zaatakowania Iranu. Potem sami go zaatakowali. Teraz zwożą tu żołnierzy i nakłaniają Saudyjczyków do atakowania Jemenu, a Iran wspiera jemeńską opozycję. Oba kraje toczą wojnę zewnętrzną, załatwiają swoje sprawy na terenie Jemenu. Ale sytuacja w Arabii drastycznie się zmienia. Kraj biednieje. Kiedyś płace dla ludzi były na zupełnie innym poziomie niż teraz. Mają coraz więcej problemów, którym muszą stawić czoła. Rijad stolica, przypomina mi swoim pięknem Los Angeles. Króla Arabii natomiast nic nie interesuje. Nie obchodzi go kompletnie sytuacja Saudyjczyków. Zależy mu jedynie na utrzymaniu się przy władzy. Zrobi wszystko by zasiadać na stołku. Dostaje biliony dolarów pomocy od Amerykanów, by być na ich każde skinienie. A u nas w Syrii? Sytuacja niewiele się różni. Wszelkie pieniądze ze sprzedaży surowców idą do rodziny Assada. Tak naprawdę trzy najgorsze kraje to Iran, Stany Zjednoczone i Rosja. Do Izraela nic nie mam. Te trzy państwa robią najwięcej zamętu, sieją nienawiść.
Kobieta zaskakuje mnie swoją nieskrępowaną, krytyczną wypowiedzią, jak również swoją dużą znajomością zawiłości politycznych regionu. Trudno spotkać kogoś przypadkowo w ojczyźnie, kto wykazywał by się tak dużą wiedzą i zainteresowaniem na temat bieżącej sytuacji w swoim państwie.
Pozostali pasażerowie zajmują miejsca, kierowca zamyka drzwi i ruszamy w kierunku Dubaju. Po raz ostatni spoglądam na oświetlone blaskiem latarni ulice stolicy.
Kilkadziesiąt minut później, już poza miastem, zatrzymujemy się na planowym przystanku. Część pasażerów pozostaje na miejscach. Inni wychodzą kupić coś do jedzenia w pobliskiej restauracji. Ni stąd ni zowąd podchodzi do nas starszy mężczyzna i wręcza nam dwa kubki herbaty. Życzliwie się uśmiecha i znika. Omańska gościnność dała o sobie znać po raz kolejny. Autobus znowu rusza w dalszą drogę. Cyferki wskazujące temperaturę wewnątrz pojazdu powoli idą w górę, a ja próbuję zasnąć, co zawsze kończy się niepowodzeniem.
Przygody na granicy
Jazda dłuży się niemiłosiernie, ale w oddali dostrzegam już latarnie i znaki wskazujące na zbliżanie się do znajomej mi granicy. Totalnie wyleciało mi z głowy, iż w tym momencie przebywamy na terenie kraju tak naprawdę nielegalnie. Nasza wiza już wygasła, a za moment będę się pewnie musiał tłumaczyć z ów faktu celnikowi.
Wysiadam z autobusu i powolnym krokiem udaję się do okazałego budynku nad którym powiewa omańska flaga. Na zegarach trzecia w nocy. Ustawiam się w kolejkę, żeby w końcu podejść do jednego z okienek, gdzie siedzi ospały, znudzony życiem mężczyzna. Podaję paszport. Otwiera na stronie, gdzie wbito wizę wjazdową. Ten days. – mruczy pod nosem. Na twarzy pojawia się grymas. Mężczyzna spogląda na swojego kolegę siedzącego po lewej stronie i przechodzi na arabski. Tamten krótko odpowiada, a celnik chwyta do ręki pieczęć i wbija stempel wyjazdowy. Udało się. Najwidoczniej celnik na lotnisku miał rację. Przekroczenie dopuszczalnego pobytu o jeden dzień nie równa się karze. A może jest zupełnie inaczej? Może tak naprawdę powinienem zapłacić karę i ponieść konsekwencje, a drugi z siedzących w nocy na przejściu granicznym po prostu kazał odpuścić? Nigdy się tego już nie dowiem. Blondynka również odchodzi od okienka uradowana z paszportem w ręku. Tak, na całkowitym pustkowiu, pośrodku nocy kończy się nasza przygoda z Sułtanatem.
Wracamy do autobusu, siadamy na swoich miejscach i nagle podchodzi do nas ten sam starszy, życzliwy, uśmiechnięty mężczyzna, wręczając wyroby spożywcze w formie nadziewanego ciasta. Kłania się i znika w pośpiechu na tył autobusu. Kawałek dalej znowu się zatrzymujemy, żeby zabrać tych co nie zdążyli jeszcze wrócić, a wśród nich mężczyznę mającego największe problemy z wejściem do pojazdu na omańskim dworcu. Tym razem postanowił zrobić zakupy. Arabowie najwidoczniej nie znają kolokwialnego powiedzenia nie wychylaj się. To, że prawie nie wpuszczono go na pokład, nie powstrzymało go by robić wokół siebie zamieszanie na granicy.
Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, z drugiej natomiast jestem świadomy kontroli, która mnie za chwilę czeka. Emiraty słyną z restrykcyjnego prawa przewozu chociażby różnorakich medykamentów. Na wszelki wypadek wyrzuciłem wszystkie leki przeciwbólowe mając nadzieję, że nie będą już mi potrzebne. Pojazd pokonując kilka ostrych zakrętów zatrzymuje się ostatecznie na poboczu, a do środka wchodzi celnik. W ręku nie ma latarki, nie ma obok siebie psa tropiącego. Dumny, wyprostowany trzyma przed sobą tacę z miniaturowymi czekoladkami zapakowanymi w zielono-biało-czarno-czerwone opakowanie obwiązane czerwoną wstążką, nawiązujące kolorystyką do flagi Emiratów. Na dołączonej karteczce wymalowano orła, oraz sporządzono dwujęzyczną inskrypcję 45 National Day. Spirit of the Union. To drobny upominek od celnika dla każdego pasażera z okazji czterdziestej piątej rocznicy powstania Emiratów. Autochtoni najwidoczniej wykorzystują każdą sposobność do okazania swojego przywiązania do ojczyzny. Cóż za niezwykłe zaskoczenie. Zbliżając się do granicy spodziewałem się szczegółowej kontroli, a obdarowano mnie upominkami. Celnik opuszcza autobus, który natychmiast rusza przejeżdżając przez granicę, a ja próbuję przymknąć oko na tym ostatnim już odcinku drogi.
Jak w domu
Dwie godziny później jesteśmy już na dobrze znanym nam dworcu autobusowym w Dubaju. Na zegarku godzina piąta rano, na zewnątrz wciąż ciemno. Pasażerowie w pośpiechu wychodzą z autobusu łapiąc taksówki. Starszy mężczyzna po raz ostatni podchodzi i wręcza nam swoje czekoladki, które otrzymał na granicy. Zabieram plecak i niespiesznie opuszczam pokład autobusu.
Dziś piątek, metro nie działa. Pierwszy kurs dopiero po godzinie dziesiątej. Mam zatem kilka godzin do odjazdu. Taksówka nie wchodzi w grę, gdyż muszę się dostać na drugą stronę miasta, przebywając blisko trzydzieści kilometrów. Może Deira? – myślę sobie. Wstaję, przechodzę na drugą stronę ulicy, by złapać taksówkę do starej dzielnicy miasta, ale coś sprawia, że spoglądam na rozkład linii autobusowych wiszący na słupku tuż przed moim nosem. Dubai Internet City. To przecież stacja na którą muszę się dostać. Za dziesięć minut kolejny kurs. W pośpiechu udaje się do automatów biletowych na holu stacji metra, kupuję kartę całodniową i wracam na przystanek. Nadjeżdża autobus, w którym jest jeszcze zimniej niż w poprzednim. Tu nawet kurtka na niewiele się zdaje. Jazda wydaje się nie mieć końca, trwa ponad godzinę, a mi jest coraz zimniej.
Nareszcie wysiadam na stacji końcowej, gdzie chwilę później podjeżdża srebrna, dwudrzwiowa, sportowa wersja mercedesa. To Ramy, trzydziestotrzyletni, niskiego wzrostu, ciemnej karnacji Egipcjanin. Mój kolejny gospodarz na dubajskiej ziemi.