Wadi Tiwi
W drodze do stolicy Omanu przystajemy na chwilę relaksu w dwóch znanych wadi. Pierwszą z nich jest Wadi Tiwi. W miejscowości Tiwi zjeżdżamy z głównego szlaku i wąską drogą udajemy się w stronę spektakularnych, skalnych krajobrazów. W pewnym momencie natrafiamy na naturalną przeszkodę, przepływające mały strumyk wody. Nagle przypominam sobie słowa Senera mówiącego, że w żadnym wypadku nie powinniśmy przejeżdżać przez płynącą wodę. Strumyk wydaje się być niewinny, bardzo płytki. Nawet tak mała ilość wody była już w stanie w pewnym stopniu zdestabilizować koła pojazdu, którym szybko przemknęliśmy na drugą stronę, zostawiając go na poboczu i udając się w dalszą drogę pieszo.
Wzbijające się w górę skały koloru piaskowego doskonale kontrastują z bujną zielenią porastającą dolinę. Błądzimy wijącymi się tu w każdą stronę ścieżkami, by ostatecznie zejść do doliny i spotkać dwójkę innych turystów kąpiących się w krystalicznie czystej wodzie.

Wadi Tiwi

Okolice Wadi Tiwi
Wadi Shabs
Ruszamy w dalszą drogę do Wadi Shabs. Tu mamy okazję spędzić troszkę więcej czasu. Jednakże, by przedostać się na drugą stronę i podziwiać formacje skalne, należy skorzystać z łódki. Wsiadamy na pokład, by kilka minut później móc spacerować pośród otaczającego nas z każdej strony piękna przyrody. Droga z każdym fragmentem wydaje się być trudniejsza, gdyż nie jest to przechadzka po typowym szlaku pieszym, a raczej szukanie najbardziej płaskich kamieni i wspinanie się po nich na kolejne stopnie skalne.
– Nareszcie prawdziwi Omańczycy! – krzyczy z naprzeciwka żartobliwie, widząc na mojej głowie tradycyjną czapkę, ciemnej karnacji mężczyzna w białej diszdaszy.
Omańczyk ucina sobie z nami krótką pogawędkę, prosi o wspólne zdjęcie i wręcza Blondynce drewniany kij, mający jej pomóc w dalszym spacerze.
W pewnym momencie docieramy do celu wyprawy, miejsca w którym ludzie oddają się błogiej kąpieli. Do ów formy relaksu podchodzę z dużą dozą sceptycyzmu. Otóż dookoła źródła wody trzeba dość ostrożnie chodzić, by nie wdepnąć w odchody pozostawione przez przechadzające się tu kozy. Na dodatek w naturalnym basenie nie trudno o znalezienie torebek i butelek wyrzuconych po zjedzonym posiłku, czy też wypitych napojach chłodzących. Na szczęście sam widok otaczającej nas z każdej strony przyrody jest wart włożonego trudu we wspinaczkę po ostrych kamieniach. Wracamy na parking, posilamy się i wsiadamy do auta.

Wadi Shabs

Potoki w Wadi Shabs

Droga przez Wadi

Mieszkańcy Wadi
Ruwi
Do Maskatu przyjeżdżamy późnym popołudniem. To zupełnie inny świat niż ten, który było nam dane oglądać przez ostatnich kilkanaście dni. Z miastem zetknęliśmy się już co prawda na samym początku podróży, ale nie mieliśmy okazji poznać go od środka. Odbiór samochodu i ucieczka w południowym kierunku. Zaległości nadrobimy teraz.
Nie jestem miłośnikiem dużych metropolii, w czym utwierdziłem się chociażby będąc w Dubaju. Maskat trudno będzie mi obdarować sympatią, gdyż już sam wjazd do przyjemnych nie należy. Próżno szukać znaków informacyjnych z nazwą stolicy. To raczej nazwy dzielnic wyznaczają kierunek dalszej jazdy. Orientując się która znajduje się w jakiej część miasta, można dotrzeć do celu.
Ruwi to miejsce z którego będziemy za kilka dni odjeżdżać autobusem w stronę Emiratów. Mimo kilku pasów ruchu w każdą stronę, nie sposób uniknąć korków. Udaję się do wyżej wspomnianej dzielnicy, będącej jakby jedną z trzech części składowych Maskatu. Podchodzę do okienka, by kupić z wyprzedzeniem bilety na autobus. Mimo początkowych kłopotów językowych, dostaję nareszcie swój bilet powrotny. Opuszczam dworzec i udaję się jeszcze na posiłek do znajomych mi restauracji z czerwonym napisem. Oczywiście nie ma tu nikogo poza hinduskimi robotnikami przychodzącymi posilić się tanim jedzeniem. Ruszam w stronę centralnej części miasta, gdzie mam się spotkać z moim francuskim gospodarzem.
Autem po Maskacie
Przeprawa przez metropolię przyprawia mnie o zawrót głowy. To tak naprawdę jak poruszanie się po kilku różnych miastach, trochę jak na Śląsku, z tymże tutaj poszczególne części oddzielone są pasmem górskim. Miasto nie ma formy jednolitej. Trzy osobne części wchodzą w skład miasta. Takowy układ przestrzenny sprawia, iż to kolejne po Dubaju miasto rozciągające się na odcinku kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż wybrzeża. Jest to typowa specyfika metropolii powstałych na Półwyspie Arabskim. Ludzie byli w pewnym sensie zmuszeni do takiego gospodarowania terenów, gdyż ucieczka w południowym kierunku nie byłaby możliwa ze względu na obecność górskich pasm. To samo dotyczyło rozbudowy Dubaju. Tam ludzie bronili się przed ucieczką w głąb pustyni ciągnącej się w nieskończoność z każdej strony miasta. Dostęp do morza również odgrywał kluczową rolę w rozbudowie miast.
Ponadto to nie tylko kwestia wielkich metropolii i ich specyficznego, ciągnącego się układu. Te same proporcje można dostrzec w wielu innych omańskich miastach. Próżno szukać jakiegoś centralnego punktu na wzór europejskich rynków. Wjeżdżając chociażby do Nizwy, aby znaleźć się przy najbardziej atrakcyjnych punktach miasta, trzeba przejechać w około piętnastu kilometrów, a to nie koniec, gdyż miasto ciągnie się dalej przez kolejne kilkanaście kilometrów! Zważywszy na dość niską liczbę populacji, powierzchnia, a przede wszystkim długość miasta wydaje się być ogromna.
Wróćmy jednak z powrotem do stolicy. Poruszając się w korku po kilkupasmowej arterii do wyznaczonego na mapie punktu, po lewej stronie na pasie oddzielającym obie części jezdni dostrzegam święcące się na zielono imitacje choinek. Czyżby Arabowie również przygotowywali się do świąt Bożego Narodzenia? Nic bardziej mylnego! Zbliżam się do dekoracji, która tylko z daleka i tylko kolorem przypominała choinki. To wystrój na obchody czterdziestego szóstego dnia narodowego. Omańczycy świętują w ten sposób rocznicę sprawowania rządów przez swojego ukochanego Sułtana Kabusa ibn Sa’ida.
Przed przyjazdem do Omanu naczytałem się wielu historii dotyczących koszmarnego stylu jazdy Arabów. Rzeczywistość wydaje się być zupełnie inna. Kilka godzin za kierownicą, przyswojenie kilku podstawowych zasad i można bez stresu poruszać się nawet po najbardziej zakorkowanych częściach stolicy. Poza kilkupasmowymi drogami, gdzie stojąc w korkach muszą zasygnalizować chęć zmiany pasa, Omańczycy praktycznie nie używają kierunkowskazów. Na drodze trudno też o jakąkolwiek uprzejmość pomiędzy kierowcami. Przy wspomnianej zmianie pasów nie ma co liczyć na kulturę pozostałych uczestników ruchu. Należy bez jakichkolwiek skrupułów wcisnąć się na siłę przed znajdujące się za nami auto. Skręty w prawo nigdy nie mają sygnalizacji świetlnej. Wjeżdżamy w momencie gdy żaden inny pojazd nie nadjeżdża z lewej strony. Najbardziej stresujące wydają się być jednak ronda. Tam nikt nie czeka na to aż zjedziemy z skrzyżowania. Każdy wjeżdża kiedy widzi tylko centymetr wolnego miejsca. Reszta zasad i styl jazdy nie różnią się tak naprawdę niczym od naszego europejskiego.
Nigdy nie zdarzyło się, aby karoseria zaparkowanego pojazdu była przytarta, czy wgnieciona. Nigdy nie doszło do żadnego włamania. O kradzieży raczej nie ma mowy, gdyż kary za tego typu wykroczenia w krajach arabskich są drakońskie.
Stoję zatem we wspomnianym korku, spoglądając odruchowo co chwila na mapę. Okazuje się, że minąłem zjazd. Muszę wrócić tak samo zakorkowaną arterią z powrotem i podjąć kolejną próbę. Jezdnie krzyżują się nierzadko, tworząc poziomowe skrzyżowania. Poszukanie zjazdu prowadzącego do finalnej dzielnicy nie jest niczym prostym. Po dwóch błędnych próbach i kilkudziesięciu minutach krążenia po głównej drodze, w końcu dojeżdżamy do bardziej ekskluzywnej dzielnicy położonej mniej więcej w środkowej części Maskatu, będącej siedzibą wielu ambasad.
Parkuję auto na wąskiej ulicy przy jednym z domów, wysiadam z pojazdu i próbuję odnaleźć Théophilla, naszego francuskiego gospodarza. W pewnym momencie, jakby znikąd, pojawia się ubrany w czarny kask motocyklista. Trzydziestojednoletni mężczyzna, z kilkudniowym zarostem i nieznikającym z twarzy uśmiechem okazuje się być tym, kogo poszukujemy. Zabieram auto i parkuję na podjeździe domostwa Francuza.
Pogawędki z Théophillem
Lokum co prawda bardzo stare i wołające o prace remontowe charakteryzuje się jak każde inne arabskie, dużym metrażem. Do domu wchodzi się przez starą kuchnię, będącą jakby przedpokojem. Po lewej domownicy mają do dyspozycji ladę barową z nieskończoną ilością trunków do wyboru stojących na półce zamontowanej na ścianie. Po prawej zestaw perkusyjny i pozostałe instrumenty muzyczne należące do współlokatora. Na wprost kolejny mały przedpokój z dwoma czerwonymi kanapami prowadzący do dużego zadaszonego drewnianego tarasu i niezagospodarowanego ogrodu. Na lewo od baru łazienka oraz dwa pokoje sypialniane. Théo oddaje nam swoją sypialnię, w której możemy się rozgościć, a on sam przenosi się do salonu. Wychodzimy na taras, siadamy na kanapach, ucinając sobie krótką pogawędkę.
– Jacy są Omańczycy?
– Bardzo przyjemni, zrelaksowani. Nie muszą stawiać czoła żadnym problemom. Mają dużo pieniędzy, są bogaci. Nie muszą za nic płacić. Nie mają podatków. Nie mają bezrobocia. Dla nich praca jest zawsze. Pracuję z Omańczykami, jak i obcokrajowcami. Tubylcy są leniwi, ale uczciwi, serdeczni. Szczerze mówiąc wolę pracować z Omańczykami, Egipcjanami, ogólnie rzecz biorąc Arabami. Są bardziej wyluzowani niż pozostali. Ale tak naprawdę można na nich polegać. Od trzech lat pracuję w tym samym przedsiębiorstwie zajmującym się projektowaniem tam. Budujemy takowe w okolicach Sur. Są wspaniałymi ludźmi. Czterdzieści lat temu nie było tu niczego. Przez ten czas wybudowali wszystko. Drogi, szkoły, instytucje. W porównaniu do Saudyjczyków, Katarczyków czy ludzi z Dubaju oni naprawdę pracują. Poziom życia nie jest tak wysoki jak w Emiratach czy Katarze, ale tu ludzie pracują. W Katarze jeśli jesteś autochtonem, nie robisz nic. W Omanie pieniędzmi dysponuje Sułtan. Większość budżetu pochodzi ze sprzedaży ropy. To on decyduje ile pieniędzy idzie na szpitale, na szkoły, na rozbudowę infrastruktury. Myślę, że monarchia to dobry ustrój pod warunkiem, że władca jest światłym człowiekiem. Sułtan przez blisko pięćdziesiąt lat stworzył bardzo stabilny, bezpieczny kraj. Oczywiście wiele jeszcze musi się dokonać, szczególnie jeśli chodzi o pozycję kobiety w społeczeństwie. Na początku myślałem, że muzułmanie są źli, ale teraz widzę, że jest inaczej. Potrafią wykorzystywać Koran do dobrych czynów. To dobrzy ludzi. Są bardzo tolerancyjni w stosunku do mojej osoby. Moja babcia była podobnego zdania. Chwytała się za głowę, mówiła co ja robię. Przecież powinienem siedzieć we Francji, założyć rodzinę, mieć dzieci. To samo gdy powiedziałem, że jadę na miesiąc do Libanu. Twierdzili, że to niebezpieczny kraj, pełen uchodźców, a przez cały swój pobyt nie widziałem żadnych z nich. Czasami oczywiście brakuje mi europejskiego stylu życia z barami, dyskotekami, klubami, ale trzeba pamiętać, że to kraj muzułmański. Oczywiście można tu organizować imprezy, ale w swoich domach. Nie można pić alkoholu i szaleć na ulicach. Wszystko zależy od punktu widzenia. Czego tak naprawdę oczekujesz od życia. W jakim towarzystwie się obracasz. Mieszkam tu z Denim, moim kolegą pracującym w operze. Żyje tu już dziewięć lat. Za rok wraca do Francji, do swojej rodziny. A ja? Najpierw pracowałem w Indiach. Potem moja firma zaproponowała mi przenieść się do Hiszpanii. Gdy byłem w Hiszpanii zadzwonili do mnie z Francji czy nie chce się przenieść do Omanu. Spojrzałem na mapę, pomyślałem czemu nie. Kilka miesięcy później po załatwieniu wszystkich formalności byłem już tu. Nie jestem na kontrakcie. Mam normalną umowę o pracę. Płacą mi w rialach. Nie płacę podatków. Nie płacę ubezpieczenia, które pokrywa firma. W tej chwili osiągnąłem już taki etap, że mogę chodzić do pracy kiedy chcę. Dają mi terminy ukończenia projektów, których muszę się trzymać.
– Co myślisz o wykorzystywaniu pracowników ze wschodu? Dzieje się tak we wszystkich krajach Półwyspu.
– Na ich standardy, mam na myśli w porównaniu do krajów z których pochodzą, są nieźle sytuowani. Zarabiają dobrze. Hindusi zarabiają więcej niż Pakistańczycy, czy Banglijczycy. Są lepiej wyedukowani. Wszystko funkcjonuje tu na zasadzie drabinki społecznej. Na samym dole są wymienieni mieszkańcy Pakistanu i Bangladeszu. Szczebel wyżej przybysze z Indii i Sudanu. Zajmują tą samą pozycję społeczną w Omanie. Jeszcze wyżej Marokańczycy, Algierczycy, Egipcjanie, czyli kraje Maghrebu, północy Afryki. Następnie Libańczycy, Palestyńczycy, Jordańczycy. Na kolejnym szczeblu mieszkańcy Europy Środkowej i Wschodniej. Nad nimi znajdują się Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi, Amerykanie. I oczywiście na szczycie Omańczycy. We wszystkich krajach Półwyspu system jest dokładnie ten sam. W mojej firmie proporcje rozkładają się mniej więcej po równo pomiędzy Hindusami, Pakistańczykami i Banglijczykami. Jest ich łącznie siedemset dwudziestu. Mamy też dwudziestu Niemców, kilku Francuzów i oczywiście Omańczyków. Robotnicy najniższego szczebla raz na dwa lata jadą do domu na dwa miesiące. Za każdy rok pracy, miesiąc wolnego. Średnia płaca to sto riali. Pakiet startowy to sześćdziesiąt riali. Pracują sześć dni w tygodniu, żyją w obozach, żadnych kobiet. Zabierają im paszporty. Niewolnicy, ale sytuacja i tak jest lepsza niż w Indiach, gdzie przez jakiś czas pracowałem. Tam Nepalczycy, Banglijczycy przyjeżdżają do pracy i umierają na budowach, tak samo jak żebrzące kobiety z dziećmi na ulicach. Tu mieliśmy jeden przypadek, gdzie pracownik wpadł do wody i się utopił. Wysłaliśmy pieniądze rodzinie. W Indiach nikogo to nie interesuje. Czasami wracam do Indii. Chcę tam rozkręcić firmę zajmującą się organizowaniem wypadów motorowych w góry. Tu natomiast chcę otworzyć klub ze ścianką wspinaczkową. Zresztą za chwilę poznacie mojego inwestora.
Wieczór w międzynarodowym towarzystwie
Z Théophilem udajemy się do hotelu położonego w osobnej dzielnicy, żeby spotkać się z jego znajomymi. To grono międzynarodowe. Théo jest Francuzem, Salim, miłośnik motoryzacji Tanzańczykiem, Kevin o długich dredach, ubrany w spodnie za kolana, wypchane kieszenie, jest w połowie Libańczykiem, w połowie Węgrem, jak jego siostra. Anne jego dziewczyna w mini spódniczce z przewieszoną przez ramię torebką Hermesa jest Brytyjką, a Mohad dopełniający grono Omańczykiem. Po mojej prawej Blondynka, a po lewej Anne, z którą ucinam krótką pogawędkę.
– Mieszkam tu od osiemnastu lat. Moi rodzice wyjechali z Wielkiej Brytanii jak miałam siedem lat. W zasadzie mój ojczym, nie mój biologiczny ojciec otrzymał dobrą ofertę pracy. Dobre zarobki, świetna okazja, by zdobyć trochę doświadczenia. Moja mama się zgodziła. Jestem im wdzięczna. Nie chciałabym tam mieszkać. Arabskiego uczyłam się trochę w szkole i od ludzi. Coś tam rozumiem, mogę prowadzić proste konwersacje jak na przykład umówienie spotkania, ale nie jest mi to do niczego tak naprawdę potrzebne, gdyż wszyscy mówią tu po angielsku, a jeśli nie mówią to chcą mówić, chcą się nauczyć. To kraj jakby dwujęzyczny. Chciałabym umieć arabski, ale nie umiem. Czytać potrafię tylko słowa, które znam. Tak samo z pisaniem. Jest to dość skomplikowane. Arabowie mają akcenty nad poszczególnymi literami, troszkę jak Francuzi. Ich dodanie może całkowicie zmienić znaczenie słowa. Uczę w szkole angielskiego. Wcześniej byliście w Emiratach? My ich nie lubimy. Są dość szorstcy. Nie mają tej uprzejmości, którą mają Omańczycy. W Omanie czuję się świetnie. Nie sądzę, żebym potrafiła odnaleźć się i żyć w Wielkiej Brytanii.
Na stole pojawia się wódka. To prezent od Mohada, zaczesanego do tyłu Omańczyka w białej koszuli ze złotym łańcuchem na szyi. Prowadzę, co stanowi dla mnie doskonałą wymówkę przed skosztowaniem trunku, pomimo jego namów. Jak się później dowiaduje Mohad jest członkiem rodziny królewskiej i może naprawdę o wiele więcej niż zwykły obywatel tego kraju. Nikt go nie ukarze za prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu, wyskoki typu one-night-stand, czy też inne wybryki. W trakcie spotkania dołącza do niego postawna kobieta o blond włosach, odgrywająca wspomnianą rolę. Mohad dysponuje również kolekcją kilkudziesięciu motorów, jak i pokaźnym zasobem gotówki. Rozważa inwestowanie w budowę klubu ze ścianką wspinaczkową w stolicy. Ma również wiele innych pomysłów, które zamierza wcielić w życie.
Czarnoskóry Salim z śnieżnobiałym uśmiechem, ubrany w czapkę z daszkiem, szarą koszulę z niezapiętym ostatnim guzikiem, przypominający postać z kreskówki, opowiada o swoim wypadku motorowym, który nauczył go jedynie tego, że nie należy rezygnować z jazdy motorem. Co więcej, trzeba kupić nowy, lepszy motor.
Kevin i Anne tworzą dość specyficzną parę. Ona wylansowana, mogłaby pójść na wybieg dla modelek, on raczej wziąć wędkę, wskoczyć na łódkę i łowić ryby. Siostra Kevina wykłóca się z filipińską kelnerką o doliczoną niesłusznie wodę do rachunku, za co przeprasza przybywający w pośpiechu szef restauracji. Théo uśmiecha się do każdego, ale chyba przez nikogo nie jest tutaj brany na poważnie. To towarzystwo wzajemnej adoracji, przypominające Blondynce trochę czasy z pobytu na Majorce, gdzie wszyscy byli dla siebie sztucznie i przesadnie uprzejmi. Przez chwilę mogłoby się wydawać, że to jedna wielka rodzina jak mawia Théo, ale czy ktokolwiek z nich poza Mohadem czuje, że to naprawdę jego dom? Czy obcość i samotność nie spogląda codziennie z każdej strony prosto w oczy każdego z nich? Czy nie próbują wyprzeć, uciec, wymknąć się ów samotności? Czy są tu w stanie zbudować coś stałego, swoje ciepłe gniazdo, nie być zawsze tylko i wyłącznie gościem? Oni uważają, że tak. A ja? Jestem zupełnie innego zdania.