W drodze do Ras al Jinz
Od samego początku gdy tylko myślałem o Sułtanacie, plaża w Ras al Jinz, obok stolicy i południowej części kraju, była jednym z trzech najważniejszych punktów wyprawy. Powodem zainteresowania ów miejscem nie był sam fakt wyjątkowości, wyższości nad innymi plażami, choć szczególnego uroku nie sposób jej ujmować. Miejsce to przykuło moją uwagę z zupełnie innych pobudek. Ras al Jinz to wioska rybacka zlokalizowana na północno-wschodnim krańcu Półwyspu Arabskiego. Znane jest jako jedno z nielicznych i najprawdopodobniej najważniejsze miejsce wylęgowe żółwia zielonego na Oceanie Indyjskim. Dekretem królewskim rezerwat oficjalnie założono w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku, natomiast centrum żółwi w tym samym miejscu powstało dwanaście lat później. To właśnie tam chcieliśmy podejrzeć morskie giganty, wypełzające każdego wieczoru na plaże w celu złożenia jaj.
Pakujemy zatem namiot, udając się w drogę do rezerwatu. Zbliżając się do miejsca docelowego po obu stronach ulicy dostrzegam domy ustawione częściowo na palach. Przypominają chociażby kambodżańskie przybytki na jeziorze Tonle Sap. Zbudowane z blachy, drewna, częściowo przykryte folią, wzbudzają moje zainteresowanie. Gdzieniegdzie widać kobiety wieszające pranie. Jedyne informacje, jakie udało mi się pozyskać na temat ów budowli, to stwierdzenia o rzekomych domach rybaków ulokowanych tuż przy linii brzegowej.

Domy na plaży w drodze do Ras al Jinz
Ras al Jinz po raz pierwszy
Dojeżdżamy do rezerwatu przed południem. Proces obserwacji przewidziany jest na godzinę dwudziestą pierwszą. Tak naprawdę szanse na zobaczenie olbrzymów oscylują w granicach pięćdziesięciu procent, gdyż to tak zwany niski sezon. W okresie zimowym bardzo mała ilość żółwi wychodzi z wody by składać jaja. Jest im po prostu za zimno.
Podejmujemy jednak ryzyko i schodzimy na spacer na malowniczo położoną plażę ograniczoną od obu stron piaskowymi skałami, tworzącą swego rodzaju zatokę. Po drodze mijamy wiele martwych maleńkich żółwików. Niestety centrum nie jest w stanie kontrolować naturalnych zagrożeń czyhających na te bezbronne stworzenia. To ptaki, kraby, czy też ryby pożerające młode stworzenia, ale także rekiny polujące na dorosłe żółwie, czy wreszcie lisy wygrzebujące i zjadające złożone co dopiero jaja. Niestety szansa na przetrwanie i wyklucie się pisklęcia jest bardzo mała. W przybliżeniu z około dwóch tysięcy złożonych jaj tylko jedno pisklę przeżyje.
Siadamy na brzegu plaży i tylko dzięki silnie wiejącemu wiatru jesteśmy w stanie walczyć z południową spiekotą. Absolutna cisza przerywana jest tylko podmuchem wiatru i rozbijającymi się o brzeg falami. Miejsce iście idylliczne, pozwalające oddać się kontemplacji, bądź błogiemu relaksowi. W pewnym momencie dwóch mężczyzn, jeden ubrany w białą diszdaszę, drugi niosący dużych rozmiarów koło ratunkowe, przychodzi i siada obok. Jeden z nich przygotowuje się do kąpieli, a raczej pływania między falami na przywleczonym kole. Drugi nie odrywa wzroku ani na sekundę od ekranu swojego telefonu. Trudno wysiedzieć tu dłużej niż dwie godziny.

Plaża w Ras al Jinz
Ras al Hadd
Opuszczamy przyjemne miejsce i wracamy do samochodu by poobserwować okoliczne miejsca. Po raz pierwszy w moich dotychczasowych podróżach dane mi jest poruszać się wynajętym autem, którego zalety wydają się być niezmierzone. Po raz pierwszy nie jestem uzależniony w żaden sposób od rozkładów środków transportu publicznego. Nie muszę poruszać się z punktu A do punktu B. Sam obieram trasę w najbardziej dla mnie optymalny sposób. Nie muszę za sobą taszczyć ciężkiego bagażu. Mógłbym jeszcze tak długo wymieniać plusy posiadania auta w podróży, ale niewątpliwie dzięki niemu spożytkuję kilka kolejnych godzin możliwie efektywnie.
Ras Al Hadd, miejscowość położona kilkanaście kilometrów na północ od rezerwatu wydaje się być ku temu optymalnym miejscem. Długa, prosta otoczona z obu stron palmami prowadzi nas do ronda, gdzie po prawej stronie przy obszernym placu znajduje się kilka lokali gastronomicznych. Objeżdżamy miasteczko, by wrócić do jednego z nich i się pożywić.
– Jedzenia nie ma. Będzie po osiemnastej. – odprawia nas z kwitkiem kelner.
Jak to nie ma jedzenia? Przecież dostępna jest karta. Dlaczego nie ma jedzenia? Dlaczego kuchnia jest nieczynna w tej chwili? Zaczynam sobie zadawać szereg pytań. W zasadzie można by to przełożyć na nasze warunki. W większości lokali kuchnia przestaje pracować w okolicach godziny dwudziestej drugiej, a napoje można zamawiać dalej. Tu sytuacja wygląda odwrotnie. Mogliśmy zamówić kawę, ale jedzenia nie dostaliśmy. Jest za wcześnie. Jedzenie będzie dostępne po godzinie osiemnastej. W godzinach południowych nikt nie chodzi do restauracji jeść. Jest po prostu za gorąco. Nikt nie ma na to ochoty. Dlatego restauracje serwują wyłącznie napoje. Dopiero po godzinie osiemnastej w lokalach, bądź też mówiąc precyzyjniej przed lokalami robi się gwarno i tłoczno. To wtedy, krótko po ostatniej modlitwie odbywającej się o godzinie siedemnastej trzydzieści, ludzie opuszczają meczety i udają się na kolacje. Pozostaje nam zatem wypić kawę i powędrować na plaże polecaną przez Senera jako miejsce, gdzie można obserwować żółwie.
Sener miał rację, gdyż już po kilku krokach po rozgrzanym piasku, widzimy tysiące śladów małych płetw pozostawionych przez wylęgające się żółwiki, zmierzające do wody. To niezwykły widok wprawiający w zdumienie. Ślady pozostawione przez pisklęta nie są jedynymi znakami obecności tych zwierząt na plaży. Co kilka metrów łatwo zauważyć dziury pozostawione przez żółwice zasypujące złożone jaja piaskiem.
Siadamy na piasku całkiem odmiennie do tutejszych zwyczajów. Z chwili na chwilę na plażę podjeżdża coraz więcej samochodów, najczęściej takich z napędem na cztery koła. Autochtoni nie opuszczają jednak kabin swoich wehikułów. Oni wjeżdżają na plażę. Jedni stają na samym wjeździe, inni są bardziej odważni i podjeżdżają prawie pod samą linię brzegową. Przekręcają kluczyk, wyłączają silnik i tak przesiadują w środku, spoglądając w stronę morza. Trudno jakkolwiek porównać spędzanie wolnego czasu na plaży przez ludzi Zachodu z tymi ze świata arabskiego. Prawo muzułmańskie zakazuje kobietom obnażania swojego ciała. Nie sposób zatem pomyśleć, aby Arab wraz ze swoją żoną wylegiwali się na kocach czy ręcznikach, opalając swoje ciała. Oni raczej je zasłaniają. Tu nie ma kultu opalania, wystawiania ciała na działanie promieni słonecznych. Raczej odwrotnie, tu docenia się jasność skóry jako oznakę jej nieskazitelności. Niektórzy przyjeżdżają w grupkach. Dbanie o środowisko naturalne mają sobie za nic, tak jak osoby jeżdżące na pikniki do wyznaczonych do tego celu miejsc. Dwóch mężczyzn parkuje swoje auta tuż przed naszym pojazdem. Wysiadają na zewnątrz. Jeden idzie na brzeg morza, a drugi w tym czasie stoi przy drzwiach. Po kilkunastu minutach zamieniają się. Ten który pilnował samochodu schodzi na plażę, a drugi wraca. Następnie wspólnie jedzą i piją, a puste pudełka po pożywieniu i butelki po napojach z premedytacją wkopują pod auto. Za chwilę odjadą, a śmieci pozostaną doskonale widoczne dla pozostałych plażowiczów. Nikogo to jednak nie martwi. Nikt się tym nie przejmuje. Takie zachowania są tutaj na porządku dziennym.
– Witajcie przyjaciele! Co słychać? Jak leci? Pierwszy raz w Omanie? Jeśli zostaniecie tu do wieczora będziecie mogli podziwiać żółwie wychodzące na plaże. Udanego dnia! – pozdrawia nas i udziela drobnych wskazówek jeden z odjeżdżających z plaży mężczyzn. Zegarek pokazuje siedemnastą piętnaście. Samochody powoli znikają z plaży. Zbliża się pora modlitwy. Wszyscy ruszają do meczetów.
– Witajcie! Co słychać? Skąd jesteście? – kolejny tubylec zagaduje. – Jestem tu lokalnym przewodnikiem. Mogę Wam zorganizować wyprawę na oglądanie delfinów, ale także możecie ze mną pooglądać żółwie. Samemu nie wolno przebywać na plaży bez obecności przewodnika. Tutaj macie mój numer telefonu. Jeśli się zdecydujecie, nie wahajcie się. Dzwońcie. Na pewno się dogadamy!
Nawet w Omanie można poczuć się jak w Maroku. To pierwszy tego typu przypadek. Po raz pierwszy ktoś próbuje naciągnąć nas na pieniądze, oferując wyimaginowane usługi i wycieczki. Arabska natura dała o sobie znać, choć nie do końca jestem przekonany czy ów osobnik był rodowitym Omańczykiem.
Wracamy do lokalu, gdzie rzekomo o godzinie osiemnastej możemy się posilić. Hindus był słowny i teraz możemy zamówić z karty czegokolwiek tylko dusza zapragnie. Mimo, że modlitwa już się skończyła, restauracja pozostaje nadal pusta. Na parkingu widać natomiast coraz więcej pojazdów, które zaczynają wydawać z siebie niesamowity jazgot. Kakofonia i chaos. Jedni przyjeżdżają, inni odjeżdżają, trudno połapać się kto podjechał do jakiego lokalu, ale kelnerzy wydają się być doskonale obeznani w tutejszych obyczajach. Wybiegają to z jednej, to z drugiej restauracji, obsługując leniwych kierowców. Nikogo poza nami nie obchodzi uprzejmość w stosunku do kelnera. Żaden Omańczyk nie pokusi się o wyjście ze swojej limuzyny. Trąbią żądając w ten sposób usługiwania. Jedyny gośćmi restauracji jest dwójka dzieci, dla których największą atrakcją jest dwójka białych osobników siedzących przy stoliku obok. Spoglądają nieśmiało w naszą stronę co rusz to uśmiechając się, albo kierując wzrok w podłogę. Regulujemy rachunek i wychodzimy.
Mamy jeszcze trochę czasu do spotkania w rezerwacie. Po głowie chodzi mi pewien pomysł. Otóż Sener wspominał, że zwierzaki wypełzają nie tylko w Ras al Jinz, ale na całej długości plaży, również w Ras al Hadd. Tak samo twierdziło dwóch tubylców z czego jeden próbował wcisnąć swoje pseudoprzewodnicze usługi. Wracamy zatem na plażę, która jeszcze jest pusta. Jak się okazuje tylko przez chwilę. Autochtoni tak jak przed modlitwą odjeżdżali jeden za drugim do meczetów, tak teraz po zakończeniu modłów i pożywieniu się wracają jak jeden mąż na plażę, oczywiście by przystanąć autem i popatrzeć w stronę morza. Wychodzimy z auta, siadamy na brzegu i próbujemy wypatrzyć jakieś zwierzę wychodzące z wody.
– Witajcie! Zobaczcie co mam. – wyjmuje małego, bezbronnego żółwika z kieszeni wcześniej poznany pseudoprzewodnik. – Na plaży nie można siedzieć samemu. Trzeba mieć przewodnika. – podnosi mój poziom irytacji do tego poziomu, że zaczynam go ignorować. – Przecież macie mój numer telefonu. Jeśli chcecie zobaczyć żółwie, zadzwońcie. Pokażę wam!
Mężczyzna odjeżdża, ale nie na długo. Widząc, że niczego nie wskóra i nie uda mu się naciągnąć kolejnych białych osobników z Zachodu, wjeżdża swoim białym, rozklekotanym pickupem na plażę i zaczyna szarżować, zjeżdżając pod samą linię brzegową. Silnik na wysokich obrotach wydaje z siebie niesamowity ryk. To koniec. Szansa na zobaczenie wypełzających z wody żółwi spadła właśnie do zera. Każda samica znosząca jaja potrzebuje absolutnego spokoju. Jeśli tylko zauważy, bądź usłyszy cokolwiek wskazującego na jakikolwiek rodzaj niebezpieczeństwa, natychmiast cofnie się do wody. Jak widać chęć zarobku często idzie w parze z typową ludzką złośliwością. Jeśli nie dadzą zarobić mnie, niczego tutaj nie obejrzą. Tak jak w każdym społeczeństwie znajdziemy dobrych ludzi, tak niestety ta zasada działa również i w drugą stronę i nie trudno o ludzi o niezbyt przyjaznych charakterach. Nic tu po nas. Wracamy do Ras al Jinz.
Ras al Jinz po raz drugi
Wcześniej pusta sala recepcji zapełniła się już po brzegi turystami z Europy. W gąszczu rozmów wychwytuję język niemiecki, hiszpański, francuski, angielski i rosyjski. To zupełnie inny świat niż ten widziany przed chwilą. Grupa zamożnych ludzi wychodzących z pokojów hotelowych, których ceny przyprawiają o zawrót głowy, żądna jest wrażeń przyrodniczych.
Jednakże przewodnicy nie wypuszczą nikogo na plażę dopóki nie dostaną sygnału od swoich, jak ich dumnie nazywają z angielskiego rangers, że żółwie się pojawiły. Wczoraj widziano trzy, ale przedwczoraj żaden nie pokusił się o składanie jaj. W ostatnim tygodniu listopada szansa na spotkanie z gigantem przypomina trochę granie na loterii. Albo się uda, albo nie. Najlepiej byłoby tu przyjechać w pełni lata, ale temperatury przekraczające czasami pięćdziesiąt stopni Celsjusza nie zachęcają do podejmowania tak radykalnych decyzji. Jeden z obsługujących Omańczyków co chwilę odbiera telefon, wzbudzając tym wielkie poruszenie na hali. Każdy wyczekuje informacji czy to już. Czy żółwie może pojawiły się na plaży. Pierwszy telefon i nic. Drugi to samo. Pół godziny później nareszcie jest informacja. Na plaży pojawił się żółw!
Trójka panów zajmujących się dystrybucją biletów zaprasza do lady. Co ciekawe, mimo ogromnej ilości ludzi w hali tylko jeden z nich zajmuje się kasowaniem i wydawaniem wejściówek. Dwójka pozostałych gentlemanów nie spuszcza wzroków z ekranów swoich telefonów komórkowych. Omańczycy się nie przepracowują. Owa sytuacja jest doskonałym przykładem tworzenia niepotrzebnych etatów i wirtualnej likwidacji bezrobocia. Do sali wchodzą przewodnicy. Przedstawiają się, dzieląc osoby na dwie grupy.
W całkowitych ciemnościach wychodzimy na plażę. Sam nigdy nie trafiłbym w miejsce, do którego prowadzi nas od kilkunastu minut wyspecjalizowany w swoim fachu mężczyzna postury raczej przypominającej wychudzone dziecko. Krótka instrukcja jak zachowywać się w obecności żółwia i za moment podejdziemy do miejsca składania jaj. Stu czterdziesto kilogramowy gigant wyrzuca właśnie z siebie ogromną ilość maluteńkich białych jajeczek, by po chwili silnie przebierając płetwami zasypać je jak największą ilością zalegającego wokół piasku.

Żółwie na plaży w Ras al Jinz
Spotkanie z żywą naturą zawsze było dla mnie czymś wyjątkowym. Czy to spotykana w polskich lasach zwierzyna pokroju dzików, jeleni, saren, lisów, zajęcy, bobrów, dzięciołów stukających w drzewa, czy teraz matczyna troska zwierzęcia o swoje przyszłe potomstwo, to momenty iście majestatyczne. Co ciekawe pisklęta, które zdołają przeżyć i dostaną się do wody wrócą w to samo miejsce za kilkanaście lat, by również i tu, na tej samej plaży na której zostały poczęte, złożyć jaja.
Epicki wieczór dobiega końca. Czas wrócić do auta i ruszyć w dalszą drogę. Kilkadziesiąt kilometrów dalej w Sur czeka już na nas Rachel, amerykańska nauczycielka języka angielskiego.