Kraby i służby porządkowe
Otwieram oczy. Wszystko wskazuje na to, że przetrwałem pierwszą noc na dziko na Półwyspie Arabskim. Dzień rozpoczynam tak jak skończyłem wczorajszy wieczór, a mianowicie krótkim spacerem na plażę. Siadam na piasku i spoglądam w morze, dostrzegając nadpływające z lewej strony łodzie motorowe. Zapewne rybacy udają się do pracy, albo z niej wracają.
– Zobacz, kraby! – zrywa się z piasku Blondynka.

Kraby na plaży
Wzdłuż punktu do którego dopływają resztki wody z rozbijających się o brzeg fal, spaceruje, przebierając w błyskawicznym tempie odnogami, całe stado krabów. Spoglądam na grupkę zajmującą się zjadaniem leżącej na plaży martwej ryby.
Obserwacje zwierzątek przerywa podjazd pickupa z czarnoskórymi mężczyznami na tyle, przypominającymi oddział bojówkarzy somalijskich. Blondynka przestraszona spogląda w ich kierunku. Mężczyźni unoszą w górę rękę, kiwają i witają się zabierając natychmiast do pracy. Przyjechali posprzątać okoliczne altanki ze śmieci pozostawionych dzień wcześniej przez autochtonów. Jeden z pracowników nadzoruje całą operację, a reszta zbiera papiery i umieszcza je w stojących obok koszach. Czynność w moim mniemaniu do niczego nikomu niepotrzebna. Należałoby tylko uświadomić społeczeństwo jak ważne są kwestie ochrony środowiska. Czasami rzeczy całkiem oczywiste w zderzeniu różnic kulturowych wydają się być nie do pojęcia. Mężczyźni w ekspresowym tempie wykonują swoje zadanie i znikają najprawdopodobniej do innego miejsca, gdyż takich grup sprzątających widziałem jeszcze co najmniej kilka w dalszej części podróży. Nam również nie pozostaje nic innego jak złożyć namiot i ruszyć w dalszą drogę.
Obiad z nieznajomym
Krajobraz znowu staje się bardziej monotonny, góry znikają na horyzoncie, a zastępuje je ciągnący się w każdą stronę piach. Zbliża się pora obiadowa. Na pustyni trudno o jakikolwiek lokal gastronomiczny. Jedyną szansą na pożywienie się jest wejście do standardowo oznaczanych w całym kraju restauracji z czerwonym napisem. W oddali migoczą pierwsze budynki. To niewątpliwy znak, że niebawem dojedziemy do następnego skupiska ludzi. Zjeżdżam na stację benzynową. Na fasadzie wypatruję słowo restaurant.
Wchodzimy do środka, spoglądając na menu rozpisane na tablicy powieszonej na ścianie. Sprzedawca tudzież kelner uprzedza nas w wyborze dań, kwitując iż serwuje tylko ryż i rybę. Dla mnie, osoby nie gustującej w produktach mięsnych zestawienie wydaje się być jak najbardziej właściwe. Podchodzę do stolika, jednakże Blondynka wskazuje gentlemana siedzącego na miejscu wydzielonym dla ludzi chcących spożywać posiłki w tradycyjny sposób, to jest siedząc na dywanie. Ta część lokalu odgrodzona jest od reszty drewnianą balustradą. Arab o twardych rysach twarzy i chuście na głowie zaprasza do wspólnego spożycia posiłku. Siadamy obok niego. Kelner przynosi jedzenie, a oburzony klient wskazując palcem na rybę prosi o zamianę na inny kawałek. Wszyscy klienci spożywają potrawy przy użyciu rąk, jednakże kelner ubiega mnie w tymże procederze. Tu na tym totalnym pustkowiu jest doskonale przygotowany i mając dwóch białych gości z Europy przynosi komplet sztućców, przyprawiony wielobarwnie ryż i kawałek ryby, która może nie wygląda zbyt apetycznie, ale smakiem zdecydowanie nadrabia wszelkie ubytki estetyczne. Nasz nowy kolega wręcza nam swój sos, którego nie zamierza używać. Jest kierowcą ciężarówki i udaje się na nocleg do najbliższej miejscowości, Duqm. My również jedziemy w stronę tego miasta. Moją uwagę przykuwają inni klienci nie będący Omańczykami. Banglijczycy, Pakistańczycy czy Hindusi nie wchodzą do części przeznaczonej do siedzenia na dywanie. Oni zajmują swoje miejsca przy stołach, pozostając całkowicie odseparowanymi od autochtonów. Nasza pora obiadowa dobiega końca. Czas ruszyć w dalszą drogę.
Na rezerwie
Wskazówka w aucie pokazuje jeszcze połowę paliwa w baku, a droga przebyta do tej pory pokazała, że stacje rozlokowane są dość często. Doświadczenie niestety czasami bywa mylne. Tak było i tym razem. Warunki pogodowe sprzyjają zawyżaniu spalania. Jedziemy cały czas pod wiatr i jak na złość na horyzoncie nie widać żadnego miasta, a co więcej żadnej stacji benzynowej. Każda kolejna znikająca z wykresu kreska powoduje coraz większy niepokój. Co chwilę spoglądam na mapę w celu sprawdzenia pozostałej odległości do miasta. Rezerwa. Ostatnie sześćdziesiąt, może siedemdziesiąt kilometrów jazdy. Tyle samo mniej więcej zostało do naszego celu podróży. Pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści i ni stąd ni zowąd w oddali widzę dumnie wznoszący się ku górze filar z napisem Al Hama. To sieć stacji benzynowych! Emocje znaczącą opadają gdy w pośpiechu podjeżdżam do dystrybutora, prosząc obsługę o zatankowanie auta do pełna. Dojechaliśmy w zasadzie na przysłowiowych oparach. Zbyt duża pewność siebie została tym razem dość mocno utemperowana. W takich państwa jak Oman ostrożne podchodzenie do kwestii tankowania pojazdu jest jednym z priorytetów. Co prawda podróż autostopem do najbliższej stacji benzynowej nie byłaby trudnym zadaniem, jednakże wyczekanie jakiegokolwiek przejeżdżającego w okolicy auta mogłoby spędzić sen z powiek. Uradowani, z maksymalnym zapasem paliwa ruszamy do Duqm.
Miasto widmo
Gdy obudziłem się dzisiejszego poranka, wymarzyłem sobie kilkugodzinną przejażdżkę samochodem uwieńczoną obiadem w Duqm i spacerem po centrum miasta, tudzież po jakiejś nadmorskiej promenadzie. Moja europejska mentalność została dość szybko i twardo skonfrontowana z rzeczywistością. Sam wjazd do miasta zasygnalizował, że to popołudnie będzie wyglądało zupełnie inaczej, niż widziałem to oczami wyobraźni.
Obwodnica rozgałęzia się w pewnym momencie i do wyboru pozostaje jazda prosto omijająca miasto, bądź też skierowanie się w prawo na tak zwaną tourism area. Wybieram zatem część turystyczną. Kilka kilometrów jazdy pośród porozrzucanych na poboczu skał, kończy się dojechaniem do krótkiej alejki hoteli ustawionych jeden przy drugim niedaleko plaży. To luksusowe obiekty rozlokowane na obszarze dwudziestu czterech kilometrów kwadratowych z dostępem do osiemnastu kilometrów plaż przylegających do Morza Arabskiego. Pośród obiektów znajdziemy chociażby takie perełki jak Crowne Plaza czy Radisson Hotel. Nic tu po nas.
Kieruję się dalej na znaki wskazujące słynny port w Duqm. Drogi puste, gdzieniegdzie widać jakąś dużą wywrotkę wiozącą piach, czy żwir. Sygnalizacje świetle działają pełną parą. Zatrzymuje mnie czerwone światło, mimo iż ruchu drogowego tak naprawdę tutaj nie ma. Zielone i ruszam dalej przed siebie zgodnie z tablicami informacyjnymi. Kilkaset metrów przejażdżki dobiega końca wraz z kończącym się asfaltem. Dalej nie pojadę. Nie wybudowano jeszcze dalszej drogi. Praca wre, koparki cały czas pracują, ale do portu niestety w żaden sposób nie dojadę. System GPS nie widzi żadnej z nowo powstałych dróg. Kręcąc się chwilę po okolicy, próbuję wyjechać z powrotem na główną drogę co finalnie kończy się sukcesem.
Nasza mentalność europejska gdy słyszy kombinację słów kurort i hotel daje sygnał wyobraźni do wykreowania małego miasteczka z jakimś centrum, wokół którego znajdziemy multum lokali gastronomicznych, a nad brzegiem morza pospacerujemy deptakiem zwanym w świecie arabskim z angielska corniche, oświetlanym wieczorem rzędem latarni ustawionych na całej długości. Niestety rzeczywistość wygląda zgoła inaczej. To, że wypatrzymy jakąś miejscowość na mapie leżącą przy brzegu morza, niczego tak naprawdę nie oznacza.
W Omanie jak i we wszystkich krajach Półwyspu Arabskiego nie ma kultury tak zwanego plażowania. Charakterystyka miast jest całkowicie inna od naszych europejskich perełek. Jeśli ktoś szuka urokliwego miasteczka z rynkiem pośrodku, czy też jakimkolwiek innym rodzajem centralnego punktu jak chociażby w nadbałtyckich, czy też śródziemnomorskich kurortach, zawiedzie się. Tu nikt nie rozlokowuje barów, kawiarenek czy restauracji wzdłuż linii brzegowej. Miasto zastępują porozrzucane chaotycznie domy, w większości przypadków białego koloru w kształcie kwadratowego bloku. Tu nie istnieje pojęcie jakkolwiek rozumianego centrum. Za takowe może co najwyżej uchodzić mały parking i jeden, góra trzy lokale gastronomiczne znajdujące się naprzeciwko stacji paliw. W miasteczkach zazwyczaj doprowadza się drogę asfaltową do brzegu morza, ale to raczej tylko i wyłącznie dla celów rybackich.
Duqm nie zaoferował nam nawet tego, co każde inne anonimowe miasteczka mijane do tej pory. To miasto widmo, nieistniejące, oznaczone szyldem w trakcie budowy. Poza kilkoma luksusowymi obiektami hotelowymi, lotniskiem i portem po części nadal rozbudowywanym, nic tutaj nie ma. Próżno szukać jakichkolwiek mieszkańców, mimo że statystyki podają ich aż kilkanaście tysięcy. Omańczycy dumnie nazywają ten teren Special Economic Zone Authority. Teren inwestycji podzielono na kilka części: port, suchy dok, rafineria naftowa, lotnisko, kompleks przemysłu lekkiego i ciężkiego, część mieszkalno-komercyjna, część logistyczna, jak i turystyczna. Przy wyborze jakiejkolwiek odnogi witały nas znaki park logistic A, park logistic B, park logistic C i można by tak wyliczać w nieskończoność. Miasteczko może i miało urok będąc małą osadą rybacką, zanim nie przybyli tu w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku geologowie z grupy Petroleum Development Oman poszukujący złóż ropy.
Cóż, nie pozostało nam nic innego jak tylko skierować się do obwodnicy i opuścić Ghost Town noszące nazwę Duqm. Głód doskwiera coraz bardziej, ale przez najbliższy czas nie możemy liczyć na jego zaspokojenie.

Łodzie rybackie
Klaksony
Zatrzymuję się przy jednej z przydrożnych kafejek. Zamawiam dwa kubeczki nescafé, wychodzę na zewnątrz i siadam przy białym, okrągłym plastikowym stoliku. Blondynka czyni podobnie. Na plac przy kafejce podjeżdża kilka samochodów, jednakże nikt z kierowców nie wychodzi z pojazdu. Jeden z mężczyzn zaczyna trąbić. W pierwszej chwili pomyślałem, że ktoś zajął jego miejsce, ale poza naszym pojazdem nikt inny w tym momencie tu nie parkuje. Poza tym na placu nie ma wydzielonych żadnych miejsc parkingowych. To wylany betonem kawałek ziemi. Kilka sekund później kolejny klakson z innego pojazdu. Na wrzask reaguje sprzedawca. Wybiega ze swojego dobytku, podchodzi do każdego z samochodów, rozmawia z kierowcami i pospiesznie wraca do baru. Chwilę później podbiega z kubkiem kawy i herbaty, podaje mężczyzną i znowu znika. Kierowcy w spokoju, małymi łyczkami zaspokajają pragnienia i znowu klaksony wydają z siebie niesamowity jazgot. Sprzedawca po raz kolejny wybiega z lokalu, zbiera puste kubki, bierze pieniądze, cofa się po raz wtóry do kasy i wraca do obu pojazdów z resztą. Obaj mężczyźni odjeżdżają, a za nimi podjeżdża kolejne auto i cała historia powtarza się po raz kolejny. Sprzedawca biega w kółko i spełnia zachcianki swoich klientów.
Takie scenki było mi dane zobaczyć jeszcze wiele razy podczas całej podróży po Półwyspie. Omańczycy chcąc pokazać swoją wyższość nad pracownikiem z Azji poniżają go, pokazują gdzie jest jego miejsce. Azjata ma pełnić rolę sługi, spełniać każde zachcianki swojego pana. Ten stojący na najwyższym szczeblu drabiny społecznej nie kwapi się nawet, aby wyjść z auta. W zasadzie dlaczego miałby to robić? Na zewnątrz nawet w najzimniejszej porze roku temperatura rzadko spada poniżej trzydziestu stopni Celsjusza, a przecież każde z aut, czy to mniej, czy bardziej luksusowe, zaopatrzone jest w klimatyzację.
Granica pomiędzy autochtonem a imigrantem oznaczona jest bardzo grubą linią, której nikt nie odważy się przekroczyć jeśli nie chce stracić pracy. Zachowania piętnujące różnice klasowe jak to, czy też poniżanie pracowników ze wschodu w hotelach, utwierdzają mnie tylko w przekonaniu, że tutejszy świat, a konkretnie stosunek do drugiego człowieka nie różni się za bardzo od tego, znanego mi z Emiratów, z tą drobną różnicą, że w Omanie próżno szukać rosnących jak grzyby po deszczu wieżowców, klimatyzowanych przystanków, supernowoczesnego metra, czy pędzących sześciopasmowymi autostradami sportowych aut włoskich marek. Jednakże finalnie Banglijczyk, Nepalczyk, Lankijczyk, Filipińczyk czy Pakistańczyk dla tubylca tak naprawdę nic nie znaczy.
Dzień chyli się ku końcowi. Zbliża się czas szukania ustronnego miejsca pod rozbicie namiotu. Z oddali dostrzegam rozwidlenie dróg. W prawo można się kierować na słynną Masirę, natomiast w lewo jechać dalej na północ. Tą drogą pojedziemy dalej jutro. Dziś przenocujemy przy polnej, a raczej pustynnej szutrowej drodze za usypaną górą piachu.