Wadi Darbat

Wadi to jak mówi definicja zaczerpnięta z encyklopedii powszechnej, z arabskiego pewna sucha dolinna forma występująca na obszarach pustynnych w czasie pory deszczowej wypełniająca się wodą. Często tworzy wartkie rzeki. Wbrew pozorom w tak pustynnym klimacie deszcz może spaść i może być bardzo niebezpieczny, o czym ostrzegał mnie jeszcze Sener gdy byłem w Dubaju. Słupki ze skalą wbite w wielu miejscach po obu stronach drogi informują o wysokości jaką osiąga spadająca woda. Przeprawianie się autem przez taki niepozornie wyglądający strumyk kończy się zazwyczaj tragicznie. Siła strumienia jest ogromna, potrafi zabrać ze sobą pojazdy wielkości koparek. Mały samochód osobowy nie stawia zatem żadnego oporu.

Wracając do wadi, na to słowo każdy Omańczyk zareaguje wyliczanką kilku, jeśli nie kilkunastu najsłynniejszych tego typu formacji w swojej ojczyźnie. My kierujemy się w stronę Wadi Darbat. To miejsce, które zobaczyć trzeba, które zniewala zmysły od pierwszego wejrzenia, a jednocześnie pozwoli przenieść się na moment na zupełnie inny kontynent, a mianowicie do Afryki. Już sam początek sygnalizuje, że wjeżdżamy do innego świata. Po raz pierwszy podczas całej wyprawy napotykamy na przechadzające się leniwie po drodze stada dzikich wielbłądów. Znaki ostrzegawcze nie były zatem przypadkowe. Kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt wielbłądów jasnobrązowej maści, jedne ukryte w cieniu, inne skubiące trawę, czy liście z drzew, jeszcze inne przechodzące z jednej na drugą stronę jezdni nie zważają na przejeżdżające samochody. Trąbienie nie jest pomocne w żadnym aspekcie, gdyż zwierzęta za nic mają sobie kierowców.

Kilkanaście minut później zatrzymujemy się w kulminacyjnym punkcie słynnego wadi. To miejsce niczym nie przypomina Półwyspu Arabskiego, jego monotonnej, piaszczystej pustyni, skał i powietrza wymieszanego z wszechobecnym pyłem. Niskie góry otaczające koryto rzeki porośnięte są gęstym, zielonym lasem, nie różniąc się przy tym zbytnio od naszych polskich, dziewiczych krajobrazów. Błękit wchodzący fragmentami w zieleń wody doskonale kontrastuje z wypaloną od słońca trawą porastającą glebę, niczym afrykański step. Tutaj, niczym jak przed momentem, na drodze dojazdowej wielbłądy snują się niespiesznym krokiem z miejsca na miejsce, podgryzając trawę, pojąc się w pobliskiej rzece. Nie zważają na ludzi, którzy w niczym im nie przeszkadzają, jedynie zaciekawienie podglądają świat dzikich zwierząt. Jednakże wielbłądy nie są jedynym mieszkańcami terenów przepięknego wadi.

Wadi Darbat

Wielbłądy w Wadi

Wielbłądy na drodze

Pora śniadaniowa

Pobocze drogi porośnięte jest drzewami dającymi cień, pozwalający na moment odetchnąć po całodniowej wędrówce w słońcu. Siadamy na ławkach ustawionych na usypanym kamieniami placu, służącym tubylcom za miejsce do urządzania pikników. Piknik jest jedną z najbardziej popularnych form spędzania czasu przez Omańczyków. Gdy mają tylko chwilę wytchnienia, pakują całe rodziny do samochodów, zabierają koce, pożywienie, napoje i udają się w drogę. Zatrzymują się w przypadkowym miejscu, rozkładają koc, jedzenie i cieszą się czasem spędzanym wśród dzikiej natury.

Gdy spoglądam na ubranego w śnieżnobiałą diszdaszę mężczyznę, z tradycyjną omańską czapką na głowie i w słonecznych okularach marki Ray-Ban przygotowującego jedzenie dla dwójki swoich dzieci, wracam na moment myślami do Iranu, a dokładnie na pustynię Maranjab, niedaleko miejscowości Kashan. Tam również zamiast zjeść śniadanie w mieszkaniu, mój przyjaciel Mohamed zapakował koc i jedzenie do auta i zorganizował piknik na piaskach pustyni. Takie sytuacje miały miejsce nieraz, gdyż Irańczycy podobnie jak Omańczycy czy to pośrodku natury, czy na trawnikach w centrach miast, uwielbiają pikniki.

Znajdujemy swój kawałek miejsca na jednej z ławek pośrodku porozrzucanych na placu kamyczków i rozkładamy śniadanie, arabski chleb i jogurt naturalny. Naszą konsumpcją zainteresował się drugi zwierz zamieszkujący te tereny, a mianowicie byk. Z całą szczerością przyznaję, iż nie mam pojęcia jak się obchodzić z bykami, a bestia wydaje się być sprytna i szybka. Nie zdążyłem zareagować, gdy byk dopadł się do naszego śniadania, zjadając połowę chleba ukrytego w woreczku, zahaczając pyskiem o kubek z jogurtem. Udało mi się uratować tylko połowę jego zawartości, a w tym samym momencie do akcji wkroczył Omańczyk o kamiennej twarzy. Przegonił byka, nie zamieniając z nami ani jednego słowa. Jego najmłodsze dziecko chwyta za kawałek drewnianego kija leżącego na ziemi i nie bacząc na konsekwencje, pełne kurażu uderza zwierzę, które powolnym krokiem odchodzi. Byk nie był jednak tak straszny, ale zniechęceni jego kolejnymi próbami kradzieży jedzenia, nie chcąc zaburzać spokoju tubylca i jego rodziny, zmieniamy miejsce konsumpcji i udajemy się dalej.

Gdzieś po drodze

Gdzieś po drodze

Dni jak ten dzisiejszy sprawiają mi największą przyjemność w podróżach. Brak wytyczonego planu, brak jakichkolwiek miejsc do zwiedzania, brak konkretnej trasy i długości odcinka do przejechania, brak rezerwacji noclegowej. Nie muszę się nigdzie spieszyć, nie jestem zobowiązany się z nikim spotkać, stawić się w miejscu spoczynku na daną godzinę. W takich dniach odczuwam wolność i pełną niezależność. Momentami marzę, aby takie dni wypełniały całą wyprawę. To właśnie wtedy najbardziej potrafię obserwować to, co dzieje się dookoła mnie, nie czując jednocześnie żadnego rodzaju presji.

Kontynuując jazdę wzdłuż wybrzeża moją uwagę przykuwa nawierzchnia drogi. Musiała powstać nie tak dawno. W asfalcie próżno szukać choćby jednej dziury. Pomimo faktu, iż rzadko kiedy mijamy jakiekolwiek auto, rząd postanowił zainwestować w rozwój sieci dróg i wzdłuż większości odcinków cały czas trwają prace mające na celu dobudowanie kolejnego pasa po obu stronach jezdni. Ponadto pojedyncze pasy jezdni są dużo szersze niż te, znane mi z polskich dróg wojewódzkich, czy krajowych. Ogarnia mnie strach na samą myśl powrotu do kraju, gdzie mimo iż bardzo rzadko korzystam z auta, zawsze tkwię w niekończących się korkach. Trudno byłoby wytłumaczyć Omańczykowi co to korek uliczny, szczególnie takiemu, który nigdy nie był w stolicy swojego kraju, gdzie sytuacja ma się nijak w porównaniu do tej na prowincji. Tu naprawdę na palcach jednej ręki można policzyć ilość samochodów widzianych w ciągu godziny jazdy.

Czas na poranną kawę. Zjeżdżam na jedną ze stacji paliwowych. Nie wiem czy to pewnego rodzaju zasadna, czy odgórnie ustalona cena, ale w Omanie za każdym razem kawa kosztowała nas tyle samo, a mianowicie dwieście baisa. Wychodzę z tekturowym kubeczkiem z budynku stacji, staję przy murze, zwracając na siebie uwagę wszystkich pozostałych klientów stacji i ucinam krótką pogawędkę z Blondynką, obserwując w tym czasie autochtonów. Pod dystrybutor podjeżdża czarny SUV o napędzie na cztery koła. Z luksusowej maszyny, na którą markę nie zwróciłem uwagi, wychodzi czterech mężczyzn w nienagannie skrojonych białych szatach, o przyciętym starannie zaroście i okularach przeciwsłonecznych. Tylko jeden z całej piątki jest młodszy, ubrany w bluzę z kapturem przypomina wyglądem amerykańskiego rapera.

– Hey. How are you? – zwraca się do nas jeden z panów?

– Fine. – kwituję uśmiechem.

Panowie rozmawiają między sobą po arabsku, kpiąco powtarzając angielskie how are you, wyśmiewając jednego z nich zwracającego się do nas tym zwrotem. Człowiek nie potrafił wykrztusić z siebie żadnego innego zdania, stając się w ten sposób obiektem do żartów.

– Lubicie ciastka? Częstujcie się. – proponuje jego kolega po zakupie paczki wafelków na stacji. – Pierwszy raz w Omanie? Skąd i dokąd jedziecie?- dopytuje.

– Jedziemy ze stolicy przez Nizwę, Bahlę, kilka pomniejszych miejscowości Salalę, a teraz udajemy się na północ. – zaspokajam jego ciekawość.

– Doskonale. Podoba wam się Oman? Pamiętajcie, zawsze jesteście tu mile widziani. Udanej dalszej podróży i wielu wspaniałych wrażeń! – kończy nasz rozmówca wsiadając z pozostałymi pasażerami do w pełni klimatyzowanego auta. Odpalają silnik i ruszają w dalszą drogę.

Takie kurtuazyjne rozmowy są dość częstym zjawiskiem spotykanym w Omanie. Ludzie w ten sposób wyrażają swoje pozytywne nastawienie do przybyszy z Zachodu, pozwalają im się czuć w swojej ojczyźnie bardziej swobodnie. Czasami wykorzystują okazję do porozmawiania po angielsku, dopytania z jakiego kraju ów osoba pochodzi, co zobaczyła. Nierzadko polecają co można jeszcze zobaczyć. To także swoista promocja turystyczna swojego kraju. Dopijamy kawę i ruszamy w dalszą drogę, w przeciwnym kierunku do trasy obranej przed momentem przez naszych rozmówców.

Wielki Kanion Omański

Wielki Kanion

Z każdym kilometrem jazdy w stronę północy krajobraz zaczyna się znacząco zmieniać. Pustynie zastępują skały przypominające kolorytem piaskowce miejscami bardziej, lub mniej brązowe. W oddali widać kolejne pasma skalne pozwalające poczuć się jak na Dzikim Zachodzie, znanym z kultowych amerykańskich westernów, z tym wyjątkiem, że kolej zastępuje japońskie auto z automatyczną skrzynią biegów. Krajobraz doskonale kontrastuje z błękitem nieba niezaśmieconym ani jedną chmurą. Nakład pracy, jaki włożono w budowę drogi, musiał być ogromny. Wydaje się ona jakby wykuta w skałach. Momentami prowadzi mocno w dół, by po chwili piąć się ostro w górę i ciągnąć się dalej po płaskowyżu. Wciąż nie mogę nacieszyć oczu obezwładniającym widokiem. Potęga natury zapiera dech w piersiach, a moment kulminacyjny dopiero przed nami.

Omańczycy wpadli na doskonały pomysł, a mianowicie wszystkie tak zwane atrakcje turystyczne, bądź punkty widokowe oznaczone są brązowymi, dwujęzycznymi tablicami pisanymi po arabsku i angielsku. Zatrzymujemy się przy jednym z takich punktów widokowych. Są miejsca, których nie da się ubrać w słowa, ani oddać ich uroku na zdjęciach czy filmach. To właśnie jeden z takich punktów. Stojąc na płaskowyżu i spoglądając w kierunku morza, naszym oczom ukazuje się potężny kanion, na którego dnie w porze deszczowej z pewnością płynie rzeka. Niezliczona liczba pagórków, a raczej szczytów górskich, pokrywa trudny do objęcia wzrokiem obszar. Wielki Kanion stwierdzamy jednomyślnie, zdając sobie sprawę, iż wyprawa do Arizony nie będzie stanowiła dla nas już podróżniczego szoku odkrywczego.

Spoglądam na zegarek i zaczynam myśleć o kawałku ziemi na dzisiejszy nocleg. Specyfika Półwyspu Arabskiego daje o sobie znać szczególnie w godzinach popołudniowych, kiedy to w przeciągu kilkudziesięciu minut robi się całkowicie ciemno. Zbliża się siedemnasta. Pozostała nam zatem godzina. Co prawda prawo Sułtanatu, poza terenami rezerwatu żółwi, pozwala na nocowanie pod namiotem praktycznie w każdym miejscu, pierwszej nocy chcielibyśmy schować się w bardziej ustronnym miejscu.

Jadąc wzdłuż plaży dostrzegam dwie, jakby drewniane altany. Wyłożone płytkami, obite drewnem na wysokości metra i całkowicie zadaszone półokrągłe przybytki, ustawione jeden obok drugiego są miejscami gdzie można odpocząć, zrelaksować, spotkać się z rodziną czy znajomymi na pikniku. Jeden z takich omańskich pikników musiał się tu dziś odbywać, gdyż wokół altan porozrzucanych jest masa śmieci. Nie rozumiem zachowań autochtonów. Na każdym takim placu stoją plastikowe kontenery na śmieci. Stoją puste, gdyż nikt z nich nie korzysta. Wszyscy wyrzucają śmieci gdzie popadnie, mimo iż na koszach napisano dbaj o środowisko naturalne. Takowe zachowania są mi jednak znane również z innych muzułmańskich krajów, gdzie dbanie o naturę nie należy do priorytetów mieszkańców.

Dzisiejszy dzień był dość wietrzny, co nie pomaga w rozłożeniu namiotu. Krótki spacer na plażę, wsłuchanie się w szum fal, zapach słonej wody w nosie, miękki piasek masujący stopy i powrót do auta na chwilę refleksji i odpoczynku przed snem. Tak kończy się kolejny dzień przygody z Półwyspem Arabskim, z Sułtanatem Omanu.