Dzień święty na budowie
Dzwoni budzik. 8:30 rano. Wstaję z łóżka i spoglądam przez okno. Naprzeciwko na dachu niewykończonej jeszcze trzykondygnacyjnej budowli pośród kurzu i rozstawionych na każdym piętrze betonowych bloków i stalowych prętów, dostrzegam kilka konturów ludzkich postaci. Żółte kaski na głowach, szare ubrania robocze, narzędzia w rękach wskazują jednoznacznie, że oni dziś przyszli do pracy jak każdego innego dnia. Przy jednym z metalowych elementów budowy schyla się ubrany w białą koszulę nadzorca. Spogląda w swój skoroszyt i porównuje z projektem. Dzisiejszy dzień jest jednak dniem szczególnym. Dziś jest piątek. W piątki się nie pracuje. Piątek w świecie muzułmańskim to tak, jak dla chrześcijan niedziela. Dzień święty, wolny od pracy. Sener również wspominał o dniu wolnym dla robotników. Tu, w Salali na południu Omanu sytuacja wygląda zgoła inaczej, czego jestem naocznym świadkiem. Pracodawców nie interesuje skwar i spiekota porannego słońca. Azjatyccy robotnicy bez chwili wytchnienia, w pocie czoła mierzą się z kolejnymi wyzwaniami, terminami ukończenia kolejnych etapów budowy. Dla nich pojęcie dnia wolnego nie istnieje. Jeśli chcą zarabiać muszą wykonywać powierzone im zadania.

Budowa w Salali
Wychodzę z pokoju i udaję się na parter do recepcji po resztę pieniędzy, których nie wydano mi podczas zameldowania. Recepcjonisty nie ma. Jest tylko młody Hindus. No tak. Skoro piątek nie mogło być inaczej. Pan ma wolne. Niestety jego sługa nie przygotował się, nie wykonał zadania domowego wyznaczonego mu przez swojego Pana. Nie ma mi nadal jak wydać reszty. Po chwili namysłu proponuję wyprawę do pobliskiej galerii zwanej z angielska mall. Pozostanę przy angielskim nazewnictwie, gdyż polskie słowo galeria odnoszące się do galerii handlowej może mylnie przywoływać skojarzenia z naszymi, polskimi centrami handlowymi, nie mającymi nic wspólnego z omańskim mallem.
Podchodzę do samochodu pozostawionego na kawałku nagrzanego betonu, otwieram Hindusowi drzwi, by to on przez moment mógł poczuć się jak Pan i podjeżdżam do znajdującego się kilkaset metrów dalej centrum handlowego. Sprzedawcy jeszcze się chyba do końca nie wybudzili, gdyż chodzą po placu jakby w letargu. Z drugiej strony trudno od nich oczekiwać żywiołowości skoro wskazówka termometru rzadko kiedy spada tu poniżej trzydziestu stopniu. Nieznośność klimatu potęguje jeszcze wysoka wilgotność utrzymująca się na jednakowym poziomie przez cały rok, gdyż Salala znajduje się w strefie klimatu monsunowego. Hindus zaczyna swoją bezradną wędrówkę po sklepach. Próbuje rozmienić trzymany w ręku banknot, jednakże z każdego z miejsc wychodzi bezradny. Proponuje nam śniadanie na które nie mamy ani czasu, ani ochoty. Blondynka traci cierpliwość, chwyta banknot i udaje się do marketu. Chwilę później mamy już swoje upragnione szesnaści riali w ręku.
– Sir, next time in Salalah here, ok?! – zaczepia mnie po raz ostatni Hindus z uśmiechem na twarzy przeplecionym nutką nadziei.
– Oczywiście! Następnym razem również zawitamy u Was. Znajomym także będę polecał Wasze miejsce! – uspokajam chłopca.
Jestem świadomy, że do Salali nigdy już nie wrócę, ale nie z powodu jej beznadziejności, bo to miejsce ma swój urok, ma również swoją duszę i charakter, ale z innej prozaicznej przyczyny, a mianowicie nigdy nie wracam do tych samych miejsc. Nie mogę powiedzieć, że żadne miejsce nie urzekło mnie do tego stopnia, by nie czuć nostalgii i chęci powrotu.
Mój ukochany Iran jest jedynym krajem, do którego czuję ogromny sentyment, który budzi we mnie chęć i obowiązek powrotu. Niekoniecznie do tych samych miast, ale z całą pewnością z powrotem na perską ziemię. Oczywiście byłoby czymś wspaniałym odwiedzić swoich przyjaciół nie mogących wyjechać z ojczyzny i podróżować po Europie, ale egoistyczna dusza podróżnika zawsze będzie szukała nowych miejsc, umożliwiających zgłębianie kolejnych kultur. Nie mam także powodu nie polecić swoim znajomym pobytu w apartamentowcu, w którym się zatrzymaliśmy. Cały pobyt przebiegał bezproblemowo, choć mając świadomość popularności, a raczej jej braku wśród Europejczyków, zdaję sobie doskonale sprawę, iż mało kto zawita w tym rejonie świata. Wsiadamy do auta i ruszamy główną arterią na drugi koniec miasta, kierując się powoli na północ.
Plantacje bananów
Zbliżam się do drewnianych stoisk sprzedawców bananów.

Stragany z owocami
Zatrzymuję auto po drugiej stronie ulicy, wychodzę, by zobaczyć czy może ktoś jest dziś w pracy. Tu również nikt nie respektuje zasady wolnego piątku. Krępy, niski, troszkę przy kości mężczyzna o ciemnej karnacji, w koszulce polo w granatowe, zielone, fioletowe i białe pasy powolnym krokiem rusza w naszą stronę i wita nas promiennym, życzliwym uśmiechem. Proszę o kilka zielonych bananów mających zupełnie inny smak niż znane nam z marketów żółte południowoamerykańskie odmiany. Zielone banany charakteryzują się specyficznym mlekowym posmakiem. Mężczyzna ucina kiść wiszącą przy drewnianej belce stoiska pokrytego strzechą, przywodzącego na myśl rajskie Karaiby i wkłada do siatki. Zachęca do zakupu kokosów. W zasadzie poza wodą niczego już dziś nie piliśmy, a sok z kokosa, szczególnie przy panujących w tej chwili temperaturach, ma zbawienne działanie dla organizmu. Sprzedawca chwyta tasak i unosząc go do góry wykonuje energiczny zamach, odcinając jednym, pewnym ruchem główkę kokosa. Wyjmuje ze szklanki słomki, wkłada do orzecha i wręcza Blondynce. Chwilę później mogę się cieszyć również i swoim orzeźwiającym napojem. Stoły okalające stoisko wypełnione są po brzegi brązowymi kokosami, a filary drewnianej budy poobwieszane z każdej strony niezliczoną ilością zielonych bananów. Dopijamy nasze kokosy i ruszamy w dalszą drogę.

Serwowanie kokosów
Taqah
Kilka kilometrów dalej, tym razem po prawej stronie, gdyż po lewej plantacje bananowców sięgają prawie samego asfaltu, kolejny rząd drewnianych bud pozwala poczuć się przez chwilę jak w barbadoskich barach. Znikające budynki, znaki ostrzegające przed przechadzającymi się wielbłądami i piasek ciągnący się w nieskończoność po jednej i po drugiej stronie, dobitnie daje nam do zrozumienia, że na dobre opuściliśmy miastowe rejony. To stały krajobraz Półwyspu Arabskiego, a mianowicie monotonny piach odbijający promienie piekącego słońca. W kolejnej małej miejscowości Taqah, spotykamy pierwszą grupę turystów.

Taqah
Autokar wypchany po brzegi przywiózł tutaj najprawdopodobniej na fakultatywną wycieczkę z Salali naszych rodaków. Przystaję na moment w niedalekiej odległości przewodnika, wsłuchując się w jego słowa, a przy okazji nie zdradzając swojej tożsamości. Grupka za moment uda się na widzianą w oddali wieżę, jedną z pozostałości starego fortu obronnego. Czeka ich męcząca wspinaczka po schodach ku góry.
Odetchnąłem z ulgą. Nie będę musiał czynić tego samego. Tak bardzo doceniam teraz samotne wojaże po naszym pięknym globie. Nikt nie zmusi mnie do wchodzenia na jakąś górę. Sam ustalam plan i konsekwentnie go realizuję. Przypominają mi się szkolne wycieczki, gdzie mimo niechęci ciągnięto nas po różnych muzeach i zmuszano do oglądania nudnych z punktu widzenia dziecka eksponatów. Nie potrafię jakoś skupić uwagi na zamku, wyglądającym jak każdy inny z wcześniej napotkanych.
Odwracam się, gdyż większe zainteresowanie budzi mężczyzna ukrywający się w cieniu swojej białej ciężarówki przypominającej ogromną wersję pickupa. To na nim przywiózł rozłożone obok, mieniące się zielenią soczyste arbuzy. Blondynka z pewnością chętnie skosztowałaby owocu, ale nie posiadamy noża, a sprzedawca nie prowadzi przenośnego baru i nie porozcina nam oferowanych przez siebie pyszności na mniejsze kawałki.

Sprzedawca arbuzów
W poszukiwaniu innego, niepustynnego Omanu odbijamy z utartego szlaku i kierujemy się w stronę łańcuchów górskich, będących naturalną granicą pomiędzy pustynnym piachem, a brzegiem morskim.