Dobrego zawiłe początki
Samo południe. Słońce w zenicie. Choć to najchłodniejsza pora roku, wskazówka termometru znacznie przekracza trzydzieści stopni Celsjusza. Krążę bezwiednie po okolicy, która nie została jeszcze naniesiona na mapę. Obrzeża miasta, nowo powstające obiekty hotelowe, apartamentowce wyrastają niedaleko prywatnych domostw. Wychodząc z pojazdu przykuwam wzrok wszystkich tubylców. Widok białego człowieka jest dla nich nie mniejszą atrakcją, niż dla mnie fakt bycia ponad siedem tysięcy kilometrów od domu, niecałe sto kilometrów od granicy z pogrążonym w brutalnej wojnie domowej Jemenem, w całkowicie nieznanym mi mieście, gdzie karnacja tubylców jest zdecydowanie bardziej ciemniejsza niż ludzi na północy kraju, a cała panująca tu atmosfera przywołuje raczej odczucia i konotacje związane z czarnym kontynentem.
Po dłuższej chwili błądzenia, uciemiężony niemiłosiernym skwarem poddaję się, prosząc o pomoc jednego z wychodzących z obiektu handlowego, nazywanego tu z angielska mall, mężczyzn. Mój rozmówca nie zna niestety ani jednego słowa po angielsku, co w kraju jest dość rzadko spotykanym zjawiskiem. Wyjmuję kartkę i wskazuję na numer telefonu do osoby kontaktowej obsługującej hotel. Mężczyzna bez dłuższego namysłu wyjmuje telefon komórkowy i wybiera numer zanotowany na pogiętym kawałku papieru. Ok, ok shukran, maj ssalaama. Wychwytuję kilka podstawowych arabskich słów z rozmowy i trochę się uspokajam, gdyż wychodzi na to, że panowie doszli do jakiegoś porozumienia i najprawdopodobniej mój pomocnik w jakiś sposób wyjaśni mi za moment jak dostać się pod wskazany chwilę wcześniej adres.
Nie myliłem się. Co prawda niczego mi nie wyjaśnia, ale prosi, żebym wsiadł z nim do auta i zawiezie mnie do hotelu. Mam samochód. Pojadę za Panem. Próbuję wyjaśnić prostym angielskim biegnąc szybko do samochodu, gdyż czasami nawet i najprostszy angielski nie jest w stanie w niczym pomóc. Mężczyzna wyjeżdża na główną drogę, skręca w lewo i wskazuje ręką na utęskniony obiekt.
Pan i władca
W zasadzie byłem już tak blisko niewykończonego jeszcze apartamentowca, ale w okolicy wszystko wygląda dokładnie tak samo. Każdy dom jest podobny do siebie, a budowane bloki, które posłużą za hotele nie są jeszcze naniesione na mapę, gdyż cały czas trwają prace wykończeniowe.
Oman przeżywa w tej chwili wielki boom. Europejskie biura turystyczne po utracie klientów na tunezyjskich, egipskich czy też tureckich kierunkach, zmuszone zostały do poszukania innych, ciepłych, egzotycznych, często orientalnych kierunków dla spragnionych słońca wycieczkowiczów, chcących uciec przez zimnymi, mroźnymi, krótkimi europejskimi dniami. Półwysep Arabski, a szczególnie takie kraje jak Zjednoczone Emiraty Arabskie czy Oman, wydają się być doskonałym rozwiązaniem. Zainteresowanie kierunkami i promocja w broszurach biur podróży ma na tyle pozytywny wydźwięk, że hotele pobudowane wzdłuż ciągnących się w nieskończoność szerokich, piaszczystych plaż, przyozdobionych wystającymi gdzieniegdzie grupkami palm, wydają się być niewystarczające. To dlatego całymi dniami trwają pracę nad wnoszeniem kolejnych budynków.
Lokum do którego właśnie przyjechałem nie zostało jeszcze w pełni oddany do użytku, a mimo to przyjmuje gości. Cały parter stoi jeszcze pusty i od czasu do czasu można usłyszeć pracujące na dole wiertarki. Auto zostawiam na małym, betonowym placu umiejscowionym tuż przed frontem budynku, z zamiarem przestawienia go później na tyły, co okazuje się być niezbyt rozsądnym pomysłem, gdyż druga strona budowy również nie jest niczym osłonięta.
Recepcjonista, ciemnej karnacji dwudziestokilkuletni chłopak, ubrany w niebieską diszdaszę zaprasza mnie do stojącego przy jego miejscu pracy niskiego stolika. Do biura wchodzi szczupły mężczyzna, najprawdopodobniej pochodzenia hinduskiego. Jego, jak mniemam szef, strąca niesfornym ruchem stojącą obok niego szklankę z wodą. Hindus natychmiast chwyta za zmiotkę i szufelkę, rusza w kierunku biurka, schyla się i szybkimi ruchami sprząta rozbite na kawałki, rozsypane po podłodze szkło. Gdy tylko uporał się z narzuconym mu podświadomie zadaniem, zostanie zmuszony do spełniania zachcianek swoich gości, nawet jeśli takowych nie mają.
– Kawa? Herbata? – pyta recepcjonista.
– Kawa. – odpowiadam.
Hindus natychmiast wstawia czajnik z wodą, wyciąga dwie butelki schłodzonej wody z lodówki, stawia je na stoliku przy którym siedzę. Minutę później przynosi filiżankę kawy. Wychodzi na moment z biura i wraca, a recepcjonista w nieznanym dla mnie języku zwraca się do niego pouczającym tonem. Podwładny spuszcza wzrok w dół i zaczyna bezcelowo jeździć palcem po rancie stojącej na biurku drukarki. Jego pan kontynuuje swój wykład. Gani chłopaka, a ten stoi i słucha bez jakiegokolwiek sprzeciwu. Nie może nic powiedzieć. Na jego miejsce czeka wielu innych chętnych do podjęcia pracy. Wyczekują tylko potknięcia, jednego błędu by go zastąpić. Chłopak pracuje za marne grosze, ale to i tak lepsze niż jakiekolwiek zajęcie w jego kraju. Niewykluczone, że ma dzieci i żonę, rodzinę na utrzymaniu. Nie może sobie pozwolić na najmniejszą oznakę nieposłuszeństwa, gdyż utrata posady będzie miała katastrofalne skutki. Recepcjonista nakazuje młodemu mężczyźnie pójść do samochodu i przynieść moje walizki.
Myślami przywołuję Ryszarda Kapuścińskiego, który w jednym ze swoich reportaży opisuje identyczną sytuację mającą miejsce na kontynencie afrykańskim. Ów wymuszone posłuszeństwo wywołuje moje obrzydzenie, wewnętrzny sprzeciw, niechęć. Chcę zaprotestować, nie mam ochoty bycia częścią ludzkiego wyzysku, ale doskonale zdaję sobie sprawę, iż mój protest może tylko pogorszyć sytuację Hindusa. Na zewnątrz rozwieszone są kamery skierowane na parking, a w biurze recepcjonista na kilku monitorach ma na podglądzie to co się dzieje w poszczególnych częściach obiektu. Jeśli nie pozwolę zabrać plecaków z bagażnika, recepcjonista będzie miał kolejny powód do zaczepki. Nie pozostaje mi nic innego jak zaakceptować panujący tu stan rzeczy. Natychmiast po otwarciu bagażnika, chłopak chwyta pośpiesznie za plecaki i niesie je do pokoju. Chwilę później dzwoni jeszcze do drzwi apartamentu i przynosi czajnik do gotowania wody, którego brakowało na wyposażeniu.
Dwa światy
Z podobnymi sytuacjami konfrontowany jestem jeszcze niejednokrotnie podczas mojego krótkiego pobytu w tym mieście. Tu na południu Omanu podziały klasowe widać jak na dłoni. Pan i podwładny. Ponadto Salala jest doskonałym przykładem dwóch odrębnych, całkowicie różnych światów koegzystujących obok siebie, odgrodzonych jednym wielkim murem.
Krocząc po mieście, podglądając tutejszą architekturę, napotykam na budowlę przypominającą z zewnątrz zamek. Pałac Sułtana Kabusa? Nie do końca. Zjeżdżając z trzypasmowej drogi na parking, do góry pomiędzy palmami dostrzegam znajomy mi szyld. Carrefour. To galeria handlowa wyglądająca jak pałac. Okazałe mury z wykończeniami przypominającymi wieże rozmieszczone w czterech narożnikach arabskich fortyfikacji, ukrywają zupełnie inny świat, niż ten widziany na zewnątrz. Muszę uzupełnić zapasy wody. Wchodzę do środka i zostaje zbity całkowicie z tropu. Kina w technologii 7D, gdzie wyświetlane są najnowsze hollywoodzkie produkcje, ekskluzywne restauracje, salony drogich perfum, czy też najnowszych gadżetów technologicznych wielkich koncernów światowych, ogródki mieniące się zielenią, spokojnie, idyllicznie tryskająca woda z fontann, zasiadający przy stolikach mężczyźni w tradycyjnych strojach wykonanych z najwyższej jakości materiałów, czy też przechadzające się kobiety zasłonięte abają sygnalizują, że znalazłem się w krainie marzeń. To kraina niedostępna dla przybyszy z zewnątrz, koczujących na dworcowych ławkach czy trawnikach okalających place. To miejsce zamknięte dla imigrantów z Afryki, Indii, Nepalu, Sri Lanki, Bangladeszu czy Pakistanu. Ich nie stać na torebki znamienitych projektantów mody pokroju Gucciego czy Diora. Dla gustownie ubranych pań z bogatych domów to chleb powszedni. Uśmiechnięte, uradowane chodzą po sklepach, spełniając swoje kolejne zachcianki. To właśnie tu spędzają swój wolny czas. To tu odcięte od świata zewnętrznego, niezakłócenie w swoim odgrodzonym murem królestwie, rozkoszują się pełnią życia. Pomimo swojej odmienności w ubiorze, biały człowiek nie przykuwa specjalnie uwagi tubylców. Nie jest dla nich wyznacznikiem zamożności, czy luksusu. Nie jest też żadnym celem, gdyż jego portfel nie stanowi żadnego zainteresowania.
Świat zewnętrzny wygląda zgoła inaczej. Trudno chociażby o jakikolwiek średniej klasy lokal kulinarny. Wychodząc na spacer w mieście po zmroku, można poczuć się trochę jak na czarnym kontynencie. Na placu przed miejscowym dworcem autobusowym, z chwili na chwilę przybywa coraz większa rzesza ludzi. Tworzą małe grupki kilku osób, oczywiście mężczyzn, przechadzających się z jednej na drugą stronę placu. Zawieszają swoje bezwstydne spojrzenia na białych intruzach. Większość pochodzi z Pakistanu i Bangladeszu, ale szczególnie tu na południu, nie brakuje imigrantów z Afryki. Próżno wypatrywać Omańczyków. Oni swój czas wolny spędzają w swoim świecie. Marnej jakości restauracje oznaczone czerwonym logiem, zaczynają się zapełniać dopiero po godzinie osiemnastej, po ostatniej modlitwie. Również i tu łatwo dostrzec imigrantów. Omańczyk nie wejdzie do lokalu, nie zajmie miejsca przy stoliku, a raczej zatrąbi z parkingu w celu złożenia zamówienia i zje swój posiłek w samochodzie. Im później i im ciemniej, tym spojrzenia stają się coraz bardziej natrętne. Może gdybym przechadzał się sam, a nie w towarzystwie kobiety, reakcje byłyby zupełnie inne. Trudno gdybać. Z zasady nie kuszę losu i nie wchodzę tam gdzie jestem nieproszony, a intuicja podpowiada mi tym razem, że powinienem sobie pójść.
W zasadzie będąc kobietą pewnie również czułbym się nieswojo. Siedząc przez chwilę na plaży spostrzegam dwójkę turystów. Dziewczyna w bikini korzysta z uroków błękitnego nieba, prażącego słońca i orzeźwiającej wody. Na brzegu stoi jednak grupka hinduskich mężczyzn. Wyciągają telefony i nagrywają roznegliżowaną turystkę. Dość niecodzienna sytuacja, ale z drugiej strony trudno się dziwić. Samo dostrzeżenie kobiety na ulicy jest dość trudnym zadaniem. Zobaczenie płci pięknej w bikini równa się szansie wygrania w lotto.
Suk jest zdecydowanie bezpieczniejszym miejscem. Nikt nie przeszywa nas wzrokiem. Sprzedawcy jedynie kłaniają się, rzucają w naszą stronę życzliwe how are you? Po krótkim spacerze można się natomiast zmęczyć nieustającym zapraszaniem do swoich sklepików i prezentowania produktów. Masowa turystyka nie dotarła tu jeszcze, a co za tym idzie sklepikarze nie są aż tak natrętni jak chociażby ci, znani mi z Maroka.

Omańskie kadzidło

Stoisko z kummą
W stronę granicy z Jemenem
Gdy wyjedziemy za miasto, przejdziemy się na plantacje bananów, tam również nie uświadczymy rodowitych Omańczyków. Tak samo wygląda sytuacja w kasach biletowych pobliskich starożytnych ruin. Czarnoskórzy przybysze imają się różnych robót, ułatwiając w ten sposób życie Omańczykom. Rodziny omańskie łatwiej wypatrzeć na południe od miasta, w małym Mughsail.

Mughsail
Niedaleko od granicy z pogrążonym w wojnie domowej Jemenem, na szerokich, piaszczystych plażach, fragmentami powciskanych pomiędzy spektakularne formacje skalne, wypoczywają tubylcy. Przyjeżdżają tu swoimi autami, które pozostawiają na piasku, a sami z przywiezionym prowiantem siadają najczęściej pod dachami rozstawionych jedna obok drugiej wiat pokrytych strzechą. W ten sposób mogę ukryć się w cieniu przed palącym nieustannie słońcem.
Ciekawostką ów regionu są gejzery. Co prawda gwałtownie wyrzucana woda i para wodna nie są tak spektakularne jak chociażby te, które można podziwiać na Islandii, jednakże obserwacja tegoż spektaklu natury na Półwyspie Arabskim jest nie lada gratką. Po drugiej stronie drogi dostrzegam kilka domów. Wszystkie są identyczne, jakby jeden był kopią drugiego. Ustawione w szeregu tworzą jedną całość. Stoją pośrodku niczego, jak warzywa na patelni skazane na spłonięcie.

Domy pośrodku niczego
Kawałek dalej po raz pierwszy w tej podróży dostrzegam dziko biegające wielbłądy. Jeden z nich staje przy słupie telegraficznym i zamaszystymi ruchami ociera się o niego. Nie ma tu nikogo poza tymi trzema pięknymi zwierzętami i pustym boiskiem piłkarskim. Nie przypomina ono w żaden sposób tych, znanych mi z Europy. Nie ma tu ani jednego źdźbła trawy. To prostokątna połać mieszanki spękanej gleby z piachem, gdzie stoją dwie zardzewiałe bramki i sześć słupów oświetleniowych.

Zabłąkany wielbłąd

Boisko piłkarskie
Poza plażami, Omańczyków można wypatrzeć jeszcze często w mieście, dumnie pędzących przed siebie w swoich oklejonych portretami Sułtana autach. Otóż tubylcy tak kochają swojego władcę, że maski wielu pojazdów, czasami też fragment przedniej szyby, wymalowane są portretami Sułtana Kabusa.

Zdobienia pojazdów

Auta z wizerunkiem Sułtana
Tak toczy się życie na samym południu kraju, w społeczeństwie gdzie podziały odgrywają kluczową rolę. Wyznacznikiem podziału jest przynależność etniczna i status społeczny. Jeśli jesteś Omańczykiem, możesz wszystko. Jesteś Panem i to tobie służą inni. Jeśli jesteś przybyszem i przyjeżdżasz za chlebem, musisz siedzieć cicho, wykonywać polecenia, służyć i spełniać zachcianki panów. W przeciwnym razie zostaniesz wyrzucony na bruk, stracisz pracę, chleba zabraknie, nie utrzymasz rodziny, ale nikt za tobą nie zapłacze, gdyż na twoje miejsce czeka już kilkunastu, kilkudziesięciu, a może kilkuset chętnych do podjęcia tej samej pracy.