W drodze do Nizwy

Jadąc dość ostrożnie, nie wciskając zbyt mocno pedału gazu spoglądam to na prawo, to na lewo w poszukiwaniu ciekawych krajobrazów. Jak w Iranie, przemyka mi przez myśl zeszłoroczne wspomnienie podróży po tym najciekawszym dla mnie kraju świata. Tam byłem jednak pasażerem, a tu przez kolejnych kilka tysięcy kilometrów będę kierowcą. Krajobraz pustynny, wołający do niebios o odrobinę zieleni szybko uzmysławia mi jak szczęśliwym człowiekiem jestem, mieszkając na polskiej dolinie obfitującej w piękno przyrody nieznikające z oczu ani na moment przez cały okrągły rok. Cóż z tego, że zimą spadnie śnieg, skoro igliwie pachnących choinek kontrastuje urokliwie z oblepiającym uginające się pod jego ciężarem białym puchem. Źdźbła trawy to tu, to tam wybijają ponad warstwę skrzypiącej pokrywy. Tubylcy nigdy tego nie doświadczą, gdyż próżno szukać tu choć jednego źdźbła, jednej połaci tworzącej pachnący, zielony trawnik. Skarłowaciałe drzewka skromnie stojące pomiędzy skałami nigdy nie dorównają naszemu nieskończenie bogatemu drzewostanowi. I znowu na chwilę wracam myślami do Iranu, gdzie późnym już wieczorem siedzę na dachu jednego z kilkupiętrowych ogromnych domów, spoglądam na rozświetlające Isfahan latarnie, zajadam kuleczki soczystego granatu i słyszę zachwyt mamy mojego perskiego przyjaciela nad polską florą porastającą słynne Bory Tucholskie. Gdybym tylko mogła, zostawiłabym ten dom, wszystko co tu mam i pojechała tam. Ta kobieta do tego stopnia kochała zieleń, której jej tak bardzo brakowało w swojej ojczyźnie, że każdą wolną chwilę spędzała na kultywowaniu roślin w mieszkaniu i na ogrodzie, będącym pewnego rodzaju substytutem bogatych w przyrodę miejsc.

Wracam z powrotem na autostradę, a moją uwagę przykuwają rozlokowane w regularnej odległości kilku kilometrów radary. Nie chcę w żaden sposób sprawdzać ich skuteczności. Stusześćdziesięciokilometrowy odcinek drogi przebywamy w dość szybkim tempie. Gdyby w takim samym czasie dało się przejechać z Poznania do Wrocławia, o ile łatwiej funkcjonowałoby się w kraju.

Zmęczony całonocną podróżą autobusową, zajeżdżam na parking przed jednym z centrów handlowych, by chwilę odpocząć. Jest jeszcze dość wczesna pora. W mieście nic się nie dzieje. Krótko przed godziną ósmą do centrum zaczynają schodzić się pojedynczy pracownicy odpowiedzialni za sprzątanie. Wyjmują mopy, czyszczą podłogi, myją szyby, przygotowują sklepy na przyjście klientów.

Miasto sprawia wrażenie bycia czystym. Meczety wyglądają, jakby dopiero przed chwilą były wybudowane. Wypolerowane podłogi odbijające promienie świecącego słońca doskonale kontrastują ze spacerującymi mężczyznami przyodzianych w śnieżnobiałe diszdasze.

Tubylec w tradycyjnej diszdaszy

Autochtoni dbają o higienę w dość dużym stopniu. Przystrzyżone z dokładnością brody, niezabrudzone szaty, mimo wszechobecnego pyłu i unoszące się w powietrzu jeszcze długi czas po przejściu perfumy, to znak charakterystyczny statystycznego Omańczyka. Spacerując po starej części miasta, dostrzegam grupkę mężczyzn siedzących na ławce i rozmawiających. Z daleka wydają się być mniej zadbani. Przypominają trochę grupkę panów stojących pod polskim sklepem wiejskim i sączących zimne piwo. Jednakże również i od nich nie sposób nie poczuć ulatniających się w każdą stronę perfum. Perfumy i kadzidła to znak charakterystyczny dla tego regionu świata. Są tak naprawdę wszechobecne. Trudno znaleźć osobę, która nie korzystałaby z szerokiego wachlarza dostępnych zapachów, jak również trudno o jakiekolwiek miejsce w centrum miasta, gdzie nie roznosiłby się zapach palonego kadzidła. Czasami w tak upiornych temperaturach może on wywoływać mdłości.

Po raz pierwszy nie mam również problemu z parkowaniem. Pod starą częścią miasta wytyczono teren tylko i wyłącznie dla celów turystycznych i w dodatku za darmo! Tak, całkiem odwrotnie niż u nas. Tu nie dość, że turysta ma do dyspozycji przygotowany specjalnie dla niego parking, to jeszcze nie musi płacić za postój.

W mieście panuje idylliczny spokój. Nikt nie krzyczy, nie wydziera się, nikt nie zaczepia, o nic nie pyta. Czasami ktoś pozdrowi. Można tak spacerować całymi godzinami, obserwować miejscową ludność, rozkoszować się orientem. Jednakże czasami również taki wszechobecny spokój może zostać zburzony przez szereg myśli kotłujących się w głowie podczas przechadzania się uliczkami miasta.

Wszechobecny Sułtan

Flagi z wizerunkiem Sułtana

Lokalne rękodzieło

Przysiadam na jednym z placów znajdujących się niedaleko tutejszego suku. Na kawie przy stolików siedzi kilku przybyszy z Europy, jednakże wybieram inny kąt, a mianowicie na murku obok mężczyzny ciemnej karnacji, przypominającego obywatela Bangladeszu. Skromnej postury, niski, nieprzekraczający trzydziestego roku życia chłopak siedzi uśmiechnięty i prowadzi rozmowę ze swoim dzieckiem. Cały czas powtarza jeden zwrot, by rozbawić małe dzieciątko.

W przeciągu kilku sekund posmutniałem. Przypomniałem sobie rzeszę pracowników przyjeżdżających skoro świt na dubajskie budowy. Brudni, przepoceni, skoncentrowani w obozach poza miastem nie widzieli swoich rodzin od dłuższego czasu. Niektórzy nie widzieli swoich bliskich już od kilku lat. Sytuacja w Sułtanacie ma się podobnie, czego młody mężczyzna jest żywym przykładem. Przyjechał tu do pracy. Raz do roku, a może raz na dwa lata otrzymuje bilet od pracodawcy i może wrócić do ojczyzny, odwiedzić swoją rodzinę. Niestety tutejszy wyzysk nie pozwala w żaden sposób na normalne funkcjonowanie ludzi z najbiedniejszych rejonów świata, przybywających tu w poszukiwaniu pracy. Mijają lata i nic się nie zmienia. Jeśli chce utrzymać rodzinę mieszkającą kilka tysięcy kilometrów dalej, nie ma wyboru. Jego kraj nie zapewni mu żadnego minimum pozwalającego na przetrwanie, nie wspominając już o godnej egzystencji.

Pogrążony w zadumie ruszam dalej w kierunku Bahli, zahaczając jeszcze o kilka pomniejszych miejscowości.

W drodze do Hamry

Kanał irygacyjny Falaj Daris

Zjeżdżam z głównej drogi i przystaję na chwilę przy Falaj Daris. To starożytny system irygacyjny ulokowany w regionie Dakhiliya. Przysiadam pod jednym z drzew dających cień i ukojenie w to upalne południe. W to samo miejsce na spacer przychodzi omańska rodzina. Kobieta okryta od stóp do głów czarnym materiałem idzie krok w krok obok swojego ubranego w białe szaty męża. Za nimi uradowane dziecko spogląda w stronę dwóch białych przybyszy. Mężczyzna rozpoczyna krótką, kurtuazyjną rozmowę, spoglądając tylko w moją stronę. Nie zamienia ani jednego słowa z Blondynką. To zjawisko uwarunkowane kulturowo, dość normalne w tutejszym społeczeństwie. Ale o tym później.

Autochtoni z reguły są dość przyjaźnie nastawieni do turystów z Zachodu. To przecież biali przyjeżdżają uczyć ich angielskiego, wykonywać prace z zakresu inżynierii, ale także w innych branżach, w których szuka się brakujących specjalistów. Całkowicie innym nastawieniem cechują się w stosunku do przybyszy z Azji, znajdujących się na najniższym szczeblu drabiny społecznej, wykonywających najbardziej niewdzięczne prace. Chwila orzeźwienia i czas ruszać dalej.

Ruiny w okolicach Nizwy

W Al Hamrze wchodzę na pierwsze zakupy do tutejszego marketu. Nie różni on się w zasadzie niczym, od tych znanych mi z Europy.

W omańskim domu

Nawiązuję kontakt z Sulaimanem, człowiekiem, który ma mnie wprowadzić w codzienne życie Omańczyków. Nasz gospodarz jest jeszcze w pracy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy popołudnie spędzili w omańskim domu, gdyż tak się składa, że jego rodzice mieszkają właśnie w Al Hamrze. Sulaiman wysyła mi lokalizację swojego rodzinnego domu. Dość łatwo uporałem się z odnalezieniem mieszkania.

W progu wita nas starszy mężczyzna, ubrany w kremową diszdaszę. To ojciec naszego gospodarza. Zbliżający się do sześćdziesiątki, ciemnej karnacji pan, kieruje w naszą stronę serdeczny uśmiech, rozkłada ręce i wita w swoich przysłowiowych skromnych progach, choć w świecie arabskim trudno mówić aby jakiekolwiek mieszkanie, czy też dom były skromne. Metraże powyżej stu metrów kwadratowych są na porządku dziennym. Chyba trudno spotkać kogoś, kto mieszkałby na mniejszej powierzchni. Zdejmujemy buty i wchodzimy do pomieszczenia pełniącego funkcję salonu pokrytego dywanem w kolorze czerwieni i beżu, dopełnionego różnorakimi wyszywanymi wzorami. W centralnym punkcie nie znajdziemy stołu. Jego rolę spełnia podłoga. Jasne ściany, ni to białe, ni to żółte, okalają wąskie, miękkie kanapy w czerwono-kremowe pasy, a ich dolna część przybiera ciemniejszy kolor doskonale kontrastujący z pozostałymi elementami wystroju. Całości dopełniają obrazki porozwieszane na każdej ścianie z cytatami w języku arabskim zaczerpniętymi z Koranu.

Ojciec rozpoczyna ze mną rozmowę w ogóle nie spoglądając na Blondynkę. Przybiegają dzieci, które bawią się z dziadkiem i patrzą na nas jak na przybyszy z innej planety. Po chwili ojciec pozwala wejść do pokoju córce, która ucina sobie pogawędkę z Blondynką.

Omańska gościnność nie pozwoliłaby nam siedzieć przy pustym stole, to znaczy przy pustej podłodze. Żona przynosi zastawioną obficie owocami tacę, ale nie podaje jej nam bezpośrednio, lecz przez swojego męża. Banany, granaty i trochę słodyczy umilają nam czas w oczekiwaniu na przyjście Sulaimana. Obok tacy z owocami, pan domu stawia misę z wodą służącą do umycia rąk. Blondynka od razu dostrzega różnicę w jakości granatu podawanego tu, a tego który można kupić w Polsce. Ten jest bardziej jędrny, a z drugiej strony wycieka z niego mniej soku.

– Udało mi się zobaczyć wasz kontynent. Byłem w Paryżu z wycieczką. Dobrze wspominam ten czas. To jest Sora, moja wnuczka. Ma trzy latka. A to moja córka. Jest nauczycielką. Byliście już na Jebel Shams? To najwyższa góra w kraju, ale można tam dojechać tylko autem z napędem na cztery koła.

Siostra Sulaimana wykazuje duże zainteresowanie obcą kulturą. Dopytuje o to skąd jesteśmy, jaki język jest naszym ojczystym, dokąd przylecieliśmy, co już zobaczyliśmy w Omanie i po raz który jesteśmy w Azji. Wykorzystuje możliwość porozmawiania w języku angielskim. Blondynka opowiada krótko o swoich dotychczasowych przygodach w Azji, wspominając o Bangkoku.

– Tajlandia? Wspaniały kraj. Byłem tam czterokrotnie. – włącza się do rozmowy głowa rodziny.

Krótką pogawędkę przerywa wejście do salonu mężczyzny w kremowej diszdaszy o zaokrąglonych rysach świeżo ogolonej twarzy i dużej pewności siebie. To Sulaiman, nasz gospodarz. Zajmuje się sprzedażą elektroniki. Jeden sklep ma w Al Hamrze, a drugi w Bahli, gdzie docelowo użyczy nam apartamentu. W zasadzie wynajmuje całe miejsce wraz z kilkoma pokojami dla swoich pracowników z Filipin i Indii. W tej chwili jest w trakcie otwierania kolejnego sklepu, również w Hamrze. Dziś wieczorem wyjeżdża do stolicy w interesach, a w przyszłym tygodniu do Iranu, ale tym razem w celach rekreacyjnych na rower.

Okazuje się, że naszą wspólną pasją jest właśnie jazda na rowerze. W tym roku Sulaiman zrobił już kilka dość pokaźnych tras, jak chociażby przejazd ze stolicy do Sur, czy też ze stolicy na południe do Nizwy. Każda z tras liczy sto kilkadziesiąt kilometrów. W jednej z tych podróży towarzyszyli mu rowerzyści z Francji, którzy przyjeżdżając do Omanu wykręcili już kilkanaście tysięcy kilometrów. Poza tym odbył też podróż rowerową po okolicach Salali do której zamierzamy się udać, pomimo jego odradzeń.

Salala charakteryzuje się klimatem monsunowym, przez co może się poszczycić wszechobecną zielenią dostępną jednak wyłącznie do października. Według Sulaimana nic tam obecnie nie ma. Dla przybyszy z nizinnej Europy, gdzie zielono jest tak naprawdę cały rok, to nie natura ma być główną atrakcją pobytu w ów miejscu, a raczej obserwacja różnic kulturowych na południu kraju.

Jadąc w kierunku Nizwy zastanawiałem się jak można by jeździć rowerem po Omanie i wydawało mi się to niemożliwe ze względu na brak ścieżek rowerowych. Co więcej, tu nie ma możliwości obrania trasy alternatywnej. Jedyną drogą prowadzącą na południe jest dwupasmowa droga ekspresowa. Sulaiman jednak dość szybko rozwiewa moje wątpliwości. Otóż sam osobiście jeździ rowerem po dwupasmówkach. Nie jest to w żaden sposób zabronione restrykcjami kodeksu o ruchu drogowym.

Do Iranu zamierza udać się promem, by z Bandar-e Abbas ruszyć w kierunku Shiraz, ukochanego miasta najbardziej znanego perskiego poety Hafeza. Opowieść Sulaimana wywołuje we mnie uczucie nostalgii, gdyż natychmiast wracam myślami do pięknych chwil spędzonych w tym mieście przed ponad rokiem.

Nasz gospodarz daje nam jeszcze kilka wskazówek odnośnie tak zwanych noclegów na dziko. Otóż w jego ojczyźnie, w przeciwieństwie do wielu krajów Europy, można rozbijać namiot tak naprawdę wszędzie. Opowiada nam historię swojego kolegi, którego obudziła policja w środku nocy na terenie Szwajcarii, zmuszając go do zwinięcia swojego obozowiska.

– Gdybyście mieli tu jakieś problemy z nocowaniem na dziko, dzwońcie do mnie. Załatwię to. – uspokaja nas Omańczyk.

Blondynka wraca do rozmowy z zainteresowaną wszystkim siostrą Sulaimana. Opowiada jej o swoich studiach na filologii rosyjskiej, a także o krajach sąsiadujących z naszą ojczyzną. Okazuje się, że rozmówczyni również była w Europie, w takich krajach jak Niemcy, Francja, Szwajcaria, Belgia.

Już po samym wejściu do mieszkania zauważyłem, że mężczyźni ignorują Blondynkę. Nie zwracają na nią uwagi, nie rozmawiają z nią. Nie jest to jednak spowodowane brakiem sympatii, a różnicami kulturowymi. Otóż znajdujemy się w centrum ibadytyzmu, gdzie rozmowa z obcą kobietą uchodzi za coś niegrzecznego. Mając to na uwadze, ograniczam rozmowy z siostrą Sulaimana, dopytując dyskretnie o zasady, czy mogę prowadzić z nią konwersację, czy Blondynka może zwracać się do znajdujących w pomieszczeniu mężczyzn. To seria niezręcznych sytuacji z którymi należy się zmierzyć mając dostęp do zupełnie obcego nam świata.

Dzięki gościnności i uprzejmości Sulaimana, mamy możliwość poznać omański dzień powszedni. Salon jest miejscem dość specyficznym. Tu co chwila ktoś wchodzi, czy wychodzi. Drzwi tak naprawdę nigdy się nie zamykają. Swoją obecnością zaszczyca nas kolejny mężczyzna. Ubrany w białą diszdaszę, na nosie zawieszone przeciwsłoneczne okulary marki Rayban, pachnący korzennymi perfumami z doskonale przyciętym zarostem i kruczoczarną fryzurą, wystylizowaną jakby przez najlepszych francuskich fryzjerów, jest młodszym bratem Sulaimana. Życzliwie podaje mi rękę w geście przywitania. W kierunku Blondynki unosi tylko delikatnie dłoń, wyprostowując ją na wysokości brzucha i nieszczególnie na nią spogląda. Kolejne lakoniczne, pozbawione emocji przywitanie będące doskonałym przykładem różnic kulturowych. To już któreś z kolei dzisiejszego dnia. Najpierw totalna ignorancja w stosunku do kobiety na lotnisku, potem spacer po Falaj Daris i dokładnie takie samo zachowanie zagadującego mężczyzny, przechodzącego z żoną i córką tuż obok, jak i teraz kilka podobnych zachowań w przeciągu zaledwie godziny.

Brat naszego hosta nie jest miłośnikiem rowerowych przejażdżek, ale za to uwielbia chodzić po górach. Przedwczoraj wędrował przez ponad pięć godzin. Dopytuje nas o język w jakim mówimy w naszej ojczyźnie, zakładając że jeśli nie mówimy angielskim, to polski musi być bardzo podobny. Prostuję nieporozumienie. On również był w Europie i uważa, że Polska jest najtańszym krajem do podróżowania. Dla Omańczyków uzyskanie wizy Schengen nie stanowi najmniejszego problemu. Kraj pozostaje w dobrych stosunkach politycznych z Wielką Brytanią, ale także ze Stanami Zjednoczonymi.

Sulaiman opowiada nam o dwójce spotkanych turystów w miejskim markecie pochodzących z Holandii, jak i kamperze na niemieckich numerach rejestracyjnych. Ludzie udający się w tak długie samochodowe podróże najczęściej są emerytami. Tego samego kampera widzieliśmy również dziś w Nizwie. Nasz gospodarz zwraca uwagę na zamożność Niemców, pozwalającą im na długie podróże.

Nie moglibyśmy jednak opuścić omańskiego przybytku z pustymi żołądkami. Matka Sulaimana przynosi kolejno miski z wołowiną podaną na słodko w gęstym, brązowym sosie, talerzyki z arabską sałatką składającą się standardowo ze świeżo pokrojonej wzdłuż cebuli, ogórków, pomidorów i limonki do pokropienia całości, misę ryżu, papryczki chili i jogurt naturalny do neutralizacji ich ostrości. Domownicy opuszczają salon, abyśmy mogli posilić się w spokoju i nieskrępowaniu. To pierwszy posiłek w Omanie, jakże rozkosznie rozpoczynający naszą przygodę z lokalną kuchnią. W zasadzie trudno mówić o typowej omańskiej kuchni, gdyż w większości przypadków dominują tu dania hinduskie i pakistańskie. Kończymy posiłek, żegnając się z poszczególnymi członkami rodziny i wychodzimy na panujący na zewnątrz skwar.