Bahla nie należy do dużych metropolii. W zasadzie żadne z miast poza stolicą nie może poszczycić się dużą ilością mieszkańców. Otoczona górami, położona niedaleko dawnej stolicy Sułtanatu Nizwy, zamieszkana przez kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, stała się przyjaznym miejscem dla dwóch przybyszów z Europy. Wszystko zaczęło się jednak wiele godzin wcześniej jeszcze u sąsiada, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
W drodze z Dubaju do Maskatu
Staram się unikać sytuacji stresowych dlatego po bilet na autobus z Dubaju do Maskatu wybrałem się w ciągu dnia, na kilka godzin przed planowym odjazdem. Niestety zostałem odprawiony z kwitkiem. Mimo, iż kasa była otwarta, sprzedawca udał się na swoją popołudniową sjestę. Mam wrócić pół godziny przed odjazdem autobusu, który rzekomo będzie pusty.
Kilka godzin później wracam w to samo miejsce. Autobus nie jest pusty, towarzystwo nie napawa optymizmem. Kierowca z uśmiechem na twarzy wita nas, zaprasza na pokład i uspokaja, abyśmy niczym się nie martwili. Za moment przyjdzie z biletami dla naszej dwójki. Pojazd zapełnia się coraz większą ilością ludzi, ale nie sposób znaleźć pośród nich turystów. To azjatyccy pracownicy wracający do Sułtanatu. Otrzymujemy swoje bilety, a ja wyjmuję kurtkę, gdyż temperatura wewnątrz jest nie do zniesienia. Tym razem w drugą stronę. Kierowca podkręcił do tego stopnia klimatyzację, iż czuję jak wszystkie części mojego ciała w zastraszającym tempie wychładzają się. Wybija godzina jedenasta. Czas ruszać w nieznane.
Pomimo zapewnień Senera, że Oman jest dużo wspanialszym i bardziej gościnnym miejscem niż Emiraty, strach kotłuje się w sercu. Myślami wracam na moment do Fezu i nocnego autobusu wyjeżdżającego dokładnie o tej samej godzinie w kierunku granicy z Algierią, do położonego przy piaskach pustyni Hassilabied. Tam również jechałem z nutką niepewności, choć w przeciwieństwie do obecnej sytuacji ktoś miał mnie odebrać z przystanku.
Tu kierowca wydaje się być nastawiony bardzo przyjaźnie w stosunku do białych przyjezdnych. Zgodził się zatrzymać naprzeciwko lotniska, co dość mocno ułatwi całą operację odbioru auta z wypożyczalni, gdyż przystanek finalny międzynarodowej trasy znajduje się ponad trzydzieści kilometrów dalej! Tak, nie trzy, nie trzynaście, a trzydzieści! Maskat jest przykładem kolejnego miasta rozciągniętego wzdłuż wybrzeża jak Dubaj, wlekącego się z jednego końca na drugi przez kilkadziesiąt kilometrów. Ale o tym innym razem.
Dość sprawnie i szybko dojeżdżamy do granicy Emiratów z Omanem. Kierowcę chyba wszyscy już tu znają, gdyż wysiada z autobusu, podchodzi do barierki, odstawia ją na bok, wraca do pojazdu i przejeżdża przez punkt kontrolny stając na bocznym pasie. Celnicy zajęci są kontrolowaniem auta osobowego zawalonego po sam sufit różnego rodzaju gratami. Wysiadamy z busa, idziemy do okienka, uiszczamy opłatę wyjazdową i kierujemy się do punktu kontrolnego. Tak naprawdę przewiezienie czegokolwiek w bagażu nie stanowiłoby najmniejszego problemu, gdyż celnik tylko rozpina torby i plecaki, nie kwapi się by zajrzeć do środka, po czym uderza o zwartość dwukrotnie rękoma i prosi o odejście. Kierowca uśmiecha się i unosi kciuk ku górze na znak sukcesu. W autobusie pozostała jeszcze jedna torba, ale szofer oznajmia celnikom, że to jego więc kontrola nie jest konieczna. Wracamy do autokaru i jedziemy do punktu wydawania wiz omańskich.
Wjeżdżając do Emiratów poprosiłem celnika o wbicie wizy oznaczanej symbolem GSS. Niestety najwidoczniej nie zrozumiał do końca o co mi tak naprawdę chodzi. Cała zabawa polega na tym, iż posiadając wspomnianą wizę wjazd na teren Omanu jest bezpłatny. Należy tylko spełnić kilka warunków, które oboje spełnialiśmy. Celnik omański był jednak innego zdania niż Emiratczyk, a mianowicie nasza wiza nie nosiła miana GSS, a tym samym nie uprawniała nas do darmowego wjazdu na teren Sułtanatu. Uiszczam zatem opłatę i opuszczam budynek pogrążony w złości. To celnicy, a z nimi lepiej nie wdawać się w zbędne dyskusje. Zastanawia mnie tylko brak jakiejkolwiek konsekwencji i sensowność wydawania dwóch różnych wiz. Jeśli wprowadzono coś, co ma ułatwić życie osobom podróżującym, na jakiej zasadzie wbija się dwa różne rodzaje wiz do paszportu? Tego typu zawirowania mogą zrozumieć chyba tylko i wyłącznie Arabowie. To tak, jakby w Europie ktoś wydawał na przemian wizę Schengen ze swoją poprzednią starą wizą krajową.
Dalsza część podróży przebiega już dość spokojnie. Kierowca co jakiś czas zatrzymuje się na autostradzie i wysadza pasażerów krzycząc do nich po imieniu. Najwidoczniej część z nich już zna. Możliwe, że pokonują trasę regularnie. Airport! Airport! Dobiega nas wezwanie szofera. To już. Czas wysiadać.
Na lotnisku
Autobus nie wjeżdża na lotnisko. My również musimy wysiąść na dwupasmowej autostradzie, ale wskazówki kierowcy są dość klarowne i w przeciągu kilku minut znajdujemy się na terminalu gdzie mamy odebrać samochód.
Lotnisko nie wywiera na Blondynce pozytywnego wrażenia. Czuje się jakby wylądowała gdzieś na czarnym lądzie. Czystość i wykończenie budynku pozostawia wiele do życzenia. Jak na tak wczesną porę, jest dopiero piąta rano, po lotnisku przewijają się tłumy ludzi. Większość z nich to mężczyźni ubrani w białe diszdasze, przemierzający z jednego końca hali na drugi. Gdzieniegdzie można wypatrzeć jakąś hinduską kobietę, ale próżno szukać tu przybyszy z Europy. Dokonuję rekonesansu budynku, wymieniam walutę i kupuję lokalną kartę SIM. Przy każdej takiej okazji zadziwia mnie doskonała znajomość telefonów, jaką charakteryzują się sprzedawcy owych kart. Otóż każda karta wymaga wstępnej konfiguracji Internetu, a sprzedawca jakiegokolwiek nie podałoby mu się do ręki aparatu telefonicznego, bez zmian języka intuicyjnie przechodzi do ustawień konfiguracji, wprowadza konieczne zmiany i w przeciągu kilkudziesięciu sekund oddaje nam w pełni funkcjonalny telefon. Mam już zatem Internet i mogę komunikować się z lokalną społecznością.
Ostatnim zadaniem dzisiejszego poranka jest odbiór zarezerwowanego auta. Udaję się do rzędu stoisk różnych wypożyczalni samochodowych, niewyglądających jak poważne przedstawicielstwa światowych molochów. W gąszczu stanowisk odnajduje czerwono-biało-pomarańczowe logo. Za wysoką ladą siedzi trzech znudzonych gentlemanów, a raczej wściekłych, że musieli dziś przyjść do pracy. Na zegarku chwila po piątej rano. Trudno im się zatem dziwić. Gdy jeden z nich zajmuje się formalnościami wynajmu, reszta spogląda w telefony komórkowe. Do okienka podchodzi kobieta i pyta czy mają może jakieś auta na wynajem. W odpowiedzi otrzymuje krótkie, bezpłciowe, lakoniczne nie. Mężczyzna kończy wypełnianie dokumentów i prosi jednego z dwóch swoich kolegów o pójście i dokonanie oględzin wypożyczanego auta, jednakże on nie reaguje. Kopie go, a ten nadal walczy z wstaniem z obrotowego krzesła. Chwila oporu i powolnym krokiem pełza w stronę wyjścia, nie spuszczając ani na sekundę oka z ekranu telefonu. Schodami wchodzimy na piętro, podchodzimy do auta, chłopak wyjmuje szkic do zaznaczania uszkodzeń auta, wkłada rękę do kieszeni i szuka długopisu. Zapomniał. Nie zabrał swojego podstawowego narzędzia pracy. Na wyjazdach zawsze mam przy sobie długopis. Inaczej nie sporządziłbym żadnych notatek, a część wspomnień szybko uleciałaby w niepamięć. Spieszę zatem nieszczęśnikowi na ratunek. Na zewnątrz panuje jeszcze półmrok także trudno cokolwiek dostrzec. Pracownik zaznacza na szkicu kilka drobnych rysek, spisuje stan licznika, przekazuje mi kopię dokumentu i kluczyki do pojazdu.
Nareszcie mogę odetchnąć z ulgą. Przyszedł czas na trochę swobody, niezależności, zapomnienia o biletach, rozkładach jazdy, stawianiu się w określonych miejscach o ustalonej godzinie. Czas na nagrodę, jakże prostą i skromną nagrodę w postaci czterech kół i ciągnącej się pośród pustyni, skał, unoszącego się w powietrzu pyłu i piekącego słońca. Jakże niewiele czasami potrzebne jest człowiekowi aby uczynić go szczęśliwym. Opuszczam teren lotniska, spoglądam na znaki w poszukiwaniu dawnej stolicy Sułtanatu i rozpoczynam pierwszą lekcję nauki jazdy po arabskich drogach, jednocześnie będącą początkiem wielkiej przygody.